Wiozący nas do Hawany taksówkarz gwałtownie skręca z dwupasmowej, pełnej dziur autostrady i przejeżdżając pod prąd przeciwległe pasy ruchu („ruchu” to zdecydowanie za dużo powiedziane), wjeżdża na wiejskie podwórko. Zatrzymuje się za zabudowaniem przypominającym stodołę i oznajmia nam, turystom, w łamanym angielskim, że „minute, go from car”. Na Kubie czujemy się bezpiecznie, choć nieco zdezorientowani tą nieoczekiwaną sytuacją. Bez protestów jednak wychodzimy z samochodu, lądując od razu w błocie wczorajszego deszczu, który centralne klepisko z kilkoma podupadającymi zabudowaniami wokół zamienił w breję. W mazi grzebią kury, poza tym panuje bezruch. Dopiero po chwili z szopy wyłania się starszy mężczyzna. Całkowicie ignoruje naszą obecność i grzeczne „Buenos dias”. Wita się z taksówkarzem i od razu idzie do stodoły, z której wynosi duży zardzewiały kanister. Od razu widać, że dokonuje się tu powtarzalny rytuał, gdzie każdy wie, co ma robić. Najlepsze jednak przed nami. To plastikowy zużyty lejek, który spod leżących nieopodal desek wyciąga nasz kierowca. Jako stały bywalec tej stacji paliw jest świetnie zorientowany, gdzie szukać pistoletu do jedynego w swoim rodzaju dystrybutora. Tankujemy.
Kubańska benzyna śmierdzi tak samo jak polska pokątnie tankowana w podobny sposób w pozakartkowym obiegu w czasie stanu wojennego. Nie można się uwolnić od swojskości tego obrazka, który różni się jedynie palmą wystającą zza stodoły.
Podobieństw jest zresztą znacznie więcej. Mentalność Kubańczyków, którzy kombinują jak mogą, ale bez szarżowania i w granicach zdrowego rozsądku, kolejki przed sklepami, bo coś dowieźli, pełne kościoły, choć pod kontrolą Urzędu ds. Wyznań, zależnego od widzimisię komitetu centralnego Kubańskiej Partii Komunistycznej. I pomnik papieża Jana Pawła II w Santa Clara, gdzie w drodze do Hawany zatrzymujemy się z naszym taksówkarzem dwukrotnie, bez wcześniejszego uprzedzenia, „bo ma szybką sprawę do załatwienia” tu i tam.
Kubańska codzienność, żyjąca ciągle scenariuszem zaprzeszłych demoludów, jest zatrzymanym kadrem historii. Tutaj czas wstrzymał oddech, a społeczeństwo, które w swoich sympatiach i antypatiach politycznych podzielone jest jak każde inne, jakoś się urządziło w nowej, porewolucyjnej rzeczywistości. Tej, której twarzą był Fidel Castro, zamiennie pojawiający się na przydrożnych billboardach z Che Guevarą i gdzieniegdzie z Raulem Castro.
„Jakoś trzeba sobie radzić” – mówi nam taksówkarz, kiedy ponownie znajdujemy się na autostradzie. I dodaje: „Wy jesteście swoi, z innymi bym się bał”. Swoi, bo nie tylko można nas było zabrać na tę zastodolną stację benzynową, ale i opowiedzieć o córce w Miami i wnuczkach, których nigdy nie widział, bo urodzone w Estados Unidos. Swoi, bo pochodzimy z kraju, w którego Białymstoku, Mońkach, czy Tarnowie, podobnie jak na Kubie – każdy ma kogoś w Ameryce.
Nie chcemy mówić naszemu kierowcy, który zaskakuje nas przypomnieniem, że Polska w 1972 r. przyznała Fidelowi Castro godność Honorowego Górnika Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, że ta sama Polska ma dziś tyle samo wspólnego z jego wyobrażeniem o naszym kraju, co El Comandante z górnictwem.
Oglądamy wielkość rewolucji na każdym kroku potwierdzaną ogromem zniszczeń, a słuchając taksówkarza, który non stop rozmawia przez dzwoniącą komórkę (dozwoloną na Kubie dopiero od 2008 r.), coraz bardziej nabieramy pewności, że jednego rewolucja nie zdołała pokonać – ducha oddolnej, społecznej zaradności i „przedsiębiorczości”, która w końcu ma szansę, by odetchnąć pełną piersią, a gerontokrację zamienić na demokrację.
Małgorzata Błaszczuk
Reklama