No to świat już wie, kto został 45. prezydentem Zjednoczonych Państw Ameryki (zawsze mnie irytują te bezsensowne „stany”, które wrosły w polszczyznę dwa stulecia temu). Ale tylko ci, którzy śledzą aktywność Lecha Wałęsy w serwisach społecznościowych wiedzą, komu Donald Trump to zawdzięcza. Oczywiście – Lechowi Wałęsie. Dla wspomnianej grupy śledzących byłego „Lecha” na społecznościówkach to oczywiście żadne zaskoczenie. Wszystko, cokolwiek się na świecie zdarzy, ma jego zdaniem początek albo koniec w osobie Lecha Wałęsy. Który, nudząc się przy komputerze, niczym wielki wódz Kim Ir Sen w oficjalnych materiałach propagandowych KRLD „na poczekaniu rozwiązuje problemy, nad którymi próżno głowili się specjaliści całego świata”.
Jeśli ktoś nie wierzy – zapraszam na wykop i Facebook, albo na youtube, gdzie szczególnie ciekawe są kanały różnych regionalnych organizacji KOD. W ostatnim numerze tygodnika „Do Rzeczy” Piotr Gociek obszernie cytuje na przykład mądrości z wywiadu Wałęsy dla „Wolnego Radia Opornik” (kanał: KOD Płock) o tym, jak spory polityczne powinny rozwiązywać komputery, bo „człowiek się z człowiekiem nie porozumie”, z tym że zawsze „będzie potrzebny ktoś podobny do Wałęsy, żeby to nadzorował”, bo „inaczej maszyny wypowiedzą nam wojnę”. Za mało tu miejsca by Wałęsę cytować, jego trzeba chłonąć w oryginale, i można to zrobić tylko w internecie, bo, dziwna rzecz, tefałeny cytowania swego bohatera, którego poseł Nowoczesnej zupełnie już otwarcie nazwał niedawno publicznie „świętym”, unikają jak ognia.
Więc to Wałęsa właśnie, jak ujawnił natychmiast po wyborach, w roku 2010 na Florydzie zainspirował Donalda Trumpa do tego, by ubiegał się o prezydenturę. Bo Trump pomyślał sobie wtedy, że skoro prosty robotnik mógł, jak to skromnie pisze o sobie „święty”, obalić komunizm i Związek Radziecki, i zostać prezydentem w socjalizmie, to tym bardziej zwykły milioner może zostać prezydentem w kapitalizmie. W związku z czym Wałęsa udziela Trumpowi najwyższego zaszczytu i wyrazu zaufania, jakim może kogoś obdarzyć, to znaczy deklaruje, że gotów jest pojechać do nowego prezydenta do Białego Domu i doradzić mu, jak powinien rządzić podzieloną Ameryką, żeby ją zjednoczyć. Każdy przyzna, że dorobek Wałęsy w budowaniu jedności między Polakami szczególnie go do tego uprawnia. Jest tylko pytanie, czy Trump doceni, jaki go kopnął zaszczyt, i wyasygnuje godne tego zaszczytu honorarium. Bo wiadomo powszechnie, że nasz noblista pieniądz weźmie od każdego, czy to z unijnej „Rady Mędrców”, czy od antyunijnego Declana Ganleya, czy też reklamując apolitycznego „cinkciarza” – a i drobniejszą kwotą nie pogardzi, oprowadzając na przykład amerykańskie wycieczki po gdańskiej stoczni, którą wspierana przez niego władza zmieniła w turystyczny skansen.
Czemu się na okoliczność triumfu Trumpa wyzłośliwiam akurat nad Wałęsą? Bo, uwierzcie mi Państwo – jego reakcja jest i tak najrozsądniejszą wśród osób zaliczanych do krajowego establishmentu. Kabotyńskie przymierzanie całego świata do własnej wielkości uchroniło przynajmniej „byłego”, który jako wielkość, czy w ogóle jako persona poważna traktowany jest już tylko tam, gdzie go nie znają, od lamentowania w chórze płaczek, ciągnących na karawanem Hillary Clinton i wrzeszczących, że – jak ogłosiła Anne Apllebaum – to koniec Zachodu, koniec demokracji i koniec cywilizacji.
Co mnie najbardziej śmieszy, to widoczne przekonanie labidzących, że USA są monarchią absolutną i prezydent może tu uczynić prawem każdy swój kaprys. O tym, jak wygląda amerykański ustrój, co to są „checks and balances” nigdy nie słyszeli. Najwyraźniej całą wiedzę o USA czerpią z równie dziś rozhisteryzowanego Hollywood. Na tym tle reakcja Wałęsy jest przynajmniej niepowtarzalna.
Rafał A. Ziemkiewicz
Reklama