Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
piątek, 11 października 2024 11:30
Reklama KD Market

Noc Cubsów, czyli przeżyjmy to jeszcze raz



Był to mecz szalony, w którym sytuacja zmieniała się w sposób nieprawdopodobnie nieoczekiwany. Jednym dawała nadzieję, drugim ją odbierała, by później ponownie przywrócić. Dla tych, którzy to śledzili, nie ma nic piękniejszego, bo przecież było to coś, co określa się wymarzoną gratką, pozostawiającą po sobie moc wrażeń, emocji i wspomnień na resztę życia.

Gdy Dexter Fowler w pierwszej odsłonie „złapał” Coreya Klubera, tego niezawodnego, nieomylnego i nie do ruszenia, wydawało się, że będzie to przełomowy moment. Takich przełomów było jednak, a może na szczęście, w środową noc więcej.

Carlos Santana, nie ten, o którym się mówi geniusz gitary, ale ten, który wyjątkowo sprawnie posługuje się kijem baseballowym, w trzeciej odsłonie wyrównał i mecz rozpoczął się od początku. Takich początków też we wspomnianą noc było kilka.

Ugryziony przez Fowlera Kluber w czwartej odsłonie gasł coraz wyraźniej. Tlący się jeszcze w nim płomień próbowali zdmuchnąć Addison Russel, Kris Bryant, Anthony Rizzo, Ben Zobrist i Willson Contreras, co przyniosło prowadzenie 3:1. Pięknie, ale to, co najpiękniejsze jeszcze się nie obudziło. W kolejnej odsłonie Javier Baez asem, a Bryant piątym punktem pozostający przy życiu płomień Klubera ostatecznie zgasili. 5:1! Co za ulga, nie tylko dla tych, którzy mrozili już szampany, również dla drukarzy „Dziennika Związkowego”, którzy z niecierpliwością czekali na tekst o „Szaleństwie w Chicago”. Biedni nie zdawali sobie jeszcze w tym momencie sprawy z tego, że ich cierpliwość będzie wystawiona na ciężką próbę.

W piątej odsłonie Jason Kipnis i Santana zmniejszają deficyt do dwóch punktów i nawet odpowiedź Davida Rossa, którego as nie tylko dał trzypunktową przewagę, ale również przeszedł do historii, bo nikt w wieku 39 lat nim się do tej pory w Serii Światowej nie popisał, nie wyeliminował niepewności wyniku i scenariusza dramatu.

Słowo się rzekło, myśl zmaterializowała. Pomogli w tym Rajai Dawis w ósmej odsłonie rozgryzając wydawało się niezawodnego, a już na pewno najmocniej rzucającego Aroldisa Chapmana. As za dwa punkty ponownie rozpoczął wszystko od początku.

Emocje rosły. Dziesiąty akt, będący dogrywką, okazał się ostateczny. Zobrist uderzeniem w głąb pola nie tylko pozwolił Albertowi Almorze zdobyć prowadzenie, ale pomógł też sobie zostać MVP finałów i po raz drugi cieszyć się z mistrzostwa. Rok temu świętował tytuł razem z Kansas City Royals, a właściwie to oni go świętowali dzięki niemu. A później Miguel Montero, ten sam, który pokazał siłę rażenia grand slam, przerywając sen o Serii Światowej San Francisco Giants, tym razem posłał do nieba myśli Indians o mistrzostwie. Rizzo, który dzięki temu zdobył ósmy punkt, pewnie nigdy mu tego nie zapomni.

A później gospodarzy stać było już tylko na zmniejszenie rozmiarów klęski, bo choć wynik 8:7 żadną klęską nazwany być nie może, to jak inaczej określić porażkę prowadząc w serii 3:1. Przeciwnik stał nad przepaścią i wystarczyło w trzech meczach wykonać jeden ruch spychający go tam i po 68 latach świętować w Cleveland ponowny tytuł. Nie wykonali tego, nie z litości, również nie ze słabości, bo takiej w sobie nie mieli. Nie wykonali go, dlatego że Cubs na to nie pozwolili, pokazując wiarę, determinację, siłę, a przede wszystkim umiejętności, które po 108 latach spowodowały szaleństwo w Wietrznym Mieście.

Piątkowa parada będzie jego kontynuacją. DZIĘKUJEMY.

Dariusz Cisowski

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama