Dokładnie rok upłynął od wyborów parlamentarnych skutkujących pierwszym w dziejach III RP Sejmem, w którym większością rządową dysponuje jedna partia. Wcale nie dlatego, że partia ta uzyskała większe niż ktokolwiek przed nią poparcie – na Prawo i Sprawiedliwość głosowało nieco ponad 37 proc. uczestników wyborów, PO zyskała kiedyś około 41 proc., a SLD nawet ponad 43. Zadecydowała ordynacja wyborcza i zbiegi okoliczności. SLD zawarł niefortunną koalicję wyborczą z Ruchem Palikota, podnosząc sobie próg udziału w podziale mandatów z 5 do 8 procent. Ponadto tuż przed głosowaniem czołowe antypisowskie media zaczęły lansować skrajnie lewicową partyjkę Razem, która oczywiście do Sejmu nie weszła, ale urwała wspomnianej koalicji decydujące pół procenta. Po drugiej stronie sceny politycznej partii KORWIN zabrakło do progu wyborczego zaledwie 30 tysięcy głosów. W ten sposób liczba podmiotów, pomiędzy które dzielono mandaty, zmalała tak, że 37 proc. PiS dało ponad 50 proc. mandatów.
Dało – i już. „Większość to większość”, jak powiedział kiedyś w podobnej sytuacji Helmuth Kohl. Ten sam splot okoliczności dał jednak także przegranemu obozowi III RP nadzieję, że te wybory da się szybko unieważnić jako swoisty wypadek przy pracy. Od pierwszej więc chwili PO, wyrastająca z niej Nowoczesna oraz sprzyjające im media – do których przez pierwsze miesiące po wyborach zaliczały się także obsadzone nominatami poprzedniego rządu media państwowe – usiłowały zdelegitymizować nowo wybraną władzę, wzbudzić jakąś panikę, histerię, doprowadzić do zamieszek ulicznych, czy w jakikolwiek inny sposób zdestabilizować sytuację.
Ta próba „telewizyjnego puczu” właściwie nigdy się nie zakończyła, choć z czasem, gdy okazało się, że Polacy nie chcą powtarzania wyborów, przeszła w fazę wojny pozycyjnej. Część krajowych mediów, wciąż znacząca, nie jest, jak to bywało w dawnych czasach, stronnicza, nierzetelna czy nieobiektywna. One po prostu prowadzą przeciwko rządowi, prezydentowi i większości parlamentarnej wojnę informacyjną, wedle wzorców zawartych w starych podręcznikach propagandy i wojny psychologicznej. Wykorzystywane są do tego wszelkie techniki manipulacji, budowania rezonansu dla zupełnie zmyślonych, dyskredytujących przeciwnika informacji, generowania plotek, poniżania i znieważania (ciekawe, jak w formie „memów” wróciły dawne plakaty propagandowe).
Na szczęście dla PiS jest to wszystko robione w sposób nieudolny, bo przez ludzi, którym ogląd rzeczywistości zaburza własna próżność – nie potrafią przyjąć do wiadomości innej analizy przyczyn przegranej, niż „bo byliśmy dla tej hołoty za dobrzy”, a to cały czas naprowadza ich na miny i sprawia, że zamiast zohydzić przeciwnika, irytują tych, którzy zadecydowali o jego wygranej, upewniając ich, że dobrze zrobili, skoro „ci tam z Warszawy” tak się wściekają. Przykładem takich niweczących wszystkie wysiłki wyższościowych odruchów lewicowo-liberalnych było najpierw wyszydzanie „głodnych dzieci Dudy” (wbrew oczywistym faktom, zaświadczonym przez statystyki), a potem szydera z beneficjentów programu 500 plus.
Na nieszczęście dla Polski jednak takie postępowanie „opozycji totalnej”, stosującej strategię „ulica i zagranica”, niszczy do cna jakąkolwiek debatę publiczną, podmywa i tak nigdy należycie nieodbudowane po PRL poczucie wspólnego dobra i zamienia wszystko w wielkie mordobicie, w którym nie liczy się nic poza jednym – jesteś za Kaczyńskim czy przeciwko niemu?
Bardzo możliwe, że Polska jest tu „trendsetterem” – że tak samo na przykład niszczone będzie życie publiczne w USA po wygranej Trumpa albo we Francji po wygranej Le Pen. W takim razie Polacy będą mogli podzielić się doświadczeniem. Da się to zrobić jednym zdaniem: to jest nie do wytrzymania!
Rafał A. Ziemkiewicz
Reklama