Znana piosenkarka Sheryl Crow ma tego wszystkiego po dziurki w nosie. Uważa, że proces wybierania prezydenta USA jest groteskowo skomplikowany i stanowczo za długi. Nie jest w tej opinii osamotniona. Tegorocznej kampanii wyborczej niemal wszyscy nie mogą już dłużej znosić i czekają dnia, w którym ten trwający od niemal dwóch lat cyrk się zakończy. Crow jest na tyle zbulwersowana tym, co się dzieje, że opracowała petycję, pod którą już zbiera podpisy tysięcy Amerykanów. Domaga się w niej od prawodawców, by natychmiast wszczęli działania na rzecz uproszczenia wyborów.
Niestety jej szanse na sukces są nikłe, i to nie tylko dlatego, że Kongres od dłuższego czasu w zasadzie nic nie robi, gdyż jest zbyt zajęty jałowymi, dogmatycznymi dyskusjami o niczym. Zmiana amerykańskiego systemu wyborczego wymagałaby zatwierdzenia poprawki do konstytucji, a to w obecnym kontekście politycznym jest prawie niemożliwe. A poprawka byłaby konieczna dlatego, że kluczem do uproszczenia procesu wybierania prezydenta musiałoby być zniesienie Kolegium Elektorskiego i przejście do systemu wyborów bezpośrednich, w których wszyscy głosują nie na pośredników w postaci elektorów, lecz bezpośrednio na kandydata.
Idei takiej sprzeciwiają się szczególnie te stany, które obecnie uważane są za najważniejsze, gdyż są bogate w elektorskie głosy: Nowy Jork, Ohio, Kalifornia, Pensylwania, etc. Kandydaci praktycznie nigdy nie odwiedzają Montany, Idaho, czy Alaski, bo ewentualny zysk polityczny jest tam znikomy. Jest to sytuacja dość dziwna, bo oznacza, że wyborcy w tych ostatnich stanach w pewnym sensie prawie się nie liczą i o niczym nie decydują. Ponadto USA to jedna z nielicznych demokracji współczesnego świata, w której dany kandydat może zostać poparty przez absolutną większość wyborców w skali narodowej, ale mimo wszystko przegrać wyścig do Białego Domu. Tak było między innymi w przypadku Ala Gore'a w roku 2000.
Zlikwidowanie Kolegium Elektorskiego pozostaje mrzonką. Jednak pewne reformy są teoretycznie możliwe bez zmieniania konstytucji. Od lat mówi się na przykład o możliwości znacznego przyśpieszenia terminarza prawyborów, a nawet do organizowania ich dla wszystkich stanów w tym samym dniu. Obecnie kampania prezydencka w USA zaczyna się formalnie tuż po tzw. wyborach międzykadencyjnych (ang. midterm elections), a zatem na dwa lata przed selekcją nowego prezydenta. To właśnie wtedy zainteresowani kandydaci zaczynają organizować pierwsze komitety „badawcze”, których zadaniem jest wstępne sondowanie szans kandydata na sukces. Innymi słowy, w amerykańskim systemie wyborcze szaleństwo praktycznie nigdy nie ustaje, a zatem życie polityczne jest podporządkowane – jak nigdzie indziej – nieustannej walce o ponowny wybór, co nie jest sytuacją zdrową.
W Kanadzie kampania wyborcza trwa nie dłużej niż 78 dni, w Wielkiej Brytanii – 28 dni, w Niemczech mniej więcej tyle samo, a partie polityczne nadają tam zwykle tylko jeden, 90-sekundowy spot w telewizji publicznej. W żadnym innym kraju na świecie wybory narodowego przywódcy nie są tak długie, skomplikowane i archaiczne jak w USA. Wystarczy przypomnieć, że do urn co cztery lata chodzimy we wtorki, a nie w weekendy, ponieważ kiedy terminarz ten ustalano wielu wyborców jeździło do lokali wyborczych końskimi zaprzęgami. Wyruszali w niedzielę, a głosowali we wtorek rano, by zdążyć wrócić do domu w dzień targowy, czyli w środę.
Być może jedną z nielicznych zasług Donalda Trumpa w ciągu ostatnich miesięcy jest skuteczne obrzydzenie Ameryki obowiązującą procedurą elekcyjną. Nikt nie jest w stanie tolerować tego idiotyzmu przez tyle miesięcy. Podobno sondaże wykazują, że ok. 60 proc. narodu cierpi obecnie z powodu stresów dotyczących wyborów. Nie dziwię się.
Andrzej Heyduk
Reklama