Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 22:25
Reklama KD Market

Obywatele, chowajcie portfele



„Ależ było rumakowania: VAT, CIT, banki, franki, hipermarkety... I na koniec plackiem na twarz. Za to atak na polskie MŚP (Małe i Średnie Przedsiębiorstwa) i obywateli” – podsumował prezes Związku Pracodawców Polskich, Cezary Kaźmierczak, w dniu, gdy rząd ogłosił założenia budżetu na rok 2017. Kaźmierczak jest człowiekiem niewłączającym się w „wojnę plemion”, nie ma powodu podejrzewać go o kodomicką tęsknotę „żeby znowu było jak było”, bo za rządów PO-PSL wykazywał bardzo celnie wszystkie ich patologie i choćby z tego tytułu nie miał wstępu na lizusowskie wobec Tuska i Komorowskiego salony. Ale jest człowiekiem trzeźwym, konkretnym – i jego zwięzłe podsumowanie pierwszego roku „dobrej zmiany” powinien sobie PiS naprawdę poważnie wziąć do serca.

Byłbym okrutny, przypominając exposé premier Beaty Szydło; ograniczmy się do przypomnienia, że był to koncert życzeń połączonych obietnicą, że wszystkie one zostaną spełnione w absurdalnie krótkim czasie stu dni.

W istocie w ciągu tych stu dni udało się rządowi tylko jedno: wdrożenie programu 500 plus. Teraz powoli dochodzi do tego jeszcze Mieszkanie plus – program budowy tanich mieszkań dla uboższych oraz obniżenie wieku emerytalnego. Można dodać, że rząd dobrze się sprawuje w kwestiach wymagających wykazania się niezależnością od międzynarodowych nacisków – wycofał się z niekorzystnego przetargu na francuskie śmigłowce, rozpoczął odblokowanie Elbląga kanałem przez Mierzeję Wiślaną, nie ugiął się przed dyktatem w sprawie Trybunału Konstytucyjnego.

Ale bilansu pierwszego (prawie) roku od wygranych przez PiS wyborów nie da się sprowadzić do stwierdzenia, że trochę się udało, trochę nie, czyli jest jak zwykle. Widać bowiem narastającą nierównowagę: rząd z sukcesem robi to, co pociąga za sobą zwiększanie budżetowych wydatków, nie udały mu się natomiast działania, które miały wpływy do kasy państwa zwiększyć.

Sztandarowym hasłem było tu zatrzymanie w kraju zysków, które bezkarnie wyprowadzają od lat spod polskiego opodatkowania międzynarodowe koncerny. Rankingi Global Finance Integrity, organizacji śledzącej to zjawisko, pokazują, że problem jest bardzo poważny, i zresztą dotyczy nie tylko Polski. Ale jak na razie wszystkie rządowe projekty w tej kwestii skończyły się sromotnie – podatek sklepowy okazał się śmiesznie łatwy do obejścia dla wielkich koncernów, które miał zmusić do płacenia, za to morderczy dla rodzimych sklepików i ostatecznie z niego zrezygnowano. Podobnie jest z innym projektami, które cytowany na wstępie Kaźmierczak nazwał „rumakowaniem”. Albo już się z nich oficjalnie wycofano, albo cichcem odłożono gdzieś ad acta, najpewniej ad calendas graecas.

Ponieważ jednocześnie zarzucono sztuczki kreatywnej księgowości Jacka Rostowskiego, który zmyślnie upychał długi rządu pod dywan jako pożyczki agencji rządowych czy funduszy celowych, zaczął niebezpiecznie narastać deficyt budżetowy. I oto okazało się, że, niestety, na zwiększenie wpływów do państwowej kasy jest tylko jeden, ten sam co zawsze sposób: podnieść podatki średniakom.

Rząd jak na razie nie przedstawił projektu reformy podatkowej, ale to, co niektórzy wiceministrowie powiedzieli w wywiadach, wystarcza, by wzbudzić powszechny niepokój. Pięć stawek podatkowych (!), krocząca „kwota wolna”, wszystko to są pomysły rodem z pionierskich lat idei „sprawiedliwości społecznej”. W propagandzie rząd próbuje sprzedać je hasłem „ubodzy zyskają, stracą najbogatsi” – ale to zwyczajnie nieprawda. Skoro próg „najbogatszości” stanowić ma 10, czy nawet 6 tysięcy PLN dochodu miesięcznego. To plan finansowej eksterminacji rodzimej klasy średniej, na którą Polska powinna chuchać i dmuchać – i jeśli ktoś nie stuknie się w głowę, rządy PiS mogą się skończyć smutno.

Rafał A. Ziemkiewicz
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama