Zapewne nie pójdę na film Wojciecha Smarzowskiego „Wołyń”, który właśnie wchodzi na ekrany polskich kin. Im więcej osób, które znam i cenię, mówi mi, że to film znakomity, doskonały, niekiedy pada nawet słowo „arcydzieło” – tym bardziej nie czuję się na siłach. Rzecz w tym, że kiedyś dość dokładnie zapoznałem się z historią rzezi wołyńskich na użytek programu przygotowywanego dla TVP Historia. Owocem tej pracy był także artykuł w sobotnio-niedzielnym dodatku do „Rzeczpospolitej” – „Myśmy wszystko zapomnieli”. Był to wtedy, nie chwaląc się, pierwszy tekst w gazecie wysokonakładowej, zaliczanej do opiniotwórczych, piętnujący zaniechania i tchórzostwo polityków III RP w sprawie Wołynia.
Przez wiele lat otrzymywałem potem od kresowian różne wyrazy wdzięczności, i, co było najbardziej charakterystyczne, niemal zawsze rozmowy z nimi zaczynały się od zdania w rodzaju „nie wiedziałem (wiedziałam), że pan też z Kresów”. Otóż wcale nie, nikt z mojej bliskiej rodziny stamtąd nie pochodził, mimo kresowo brzmiącego nazwiska, ale ta prawidłowość, o której często wspominam (jeśli ktoś już czytał, przepraszam), pokazuje, co zrobiono w kraju z pamięcią o zbrodniach Ukraińców. Zepchnięto je do pamięci prywatnej, rodzinnej – jeśli ktoś o Wołyniu pamiętał, to tylko dlatego, że stracił tam bliskich.
Dlatego to, że powstał o tej zbrodni film, jest tak ważne. Jeśli, jak zewsząd słyszę, jest to film dobry, bardzo dobry pod względem siły artystycznego wyrazu – to tym lepiej. Ale tym bardziej na niego nie pójdę. Bo pamiętam, że wtedy, gdy przygotowywałem ten program dla TVP i artykuł dla „Rzepy”, byłem potem przez kilka dni dosłownie chory. Skala potworności tego, co wyrabiała na Wołyniu i we wschodniej Małopolsce upowska dzicz, przekracza wszystko, co działo się w sowieckich łagrach i nazistowskich obozach zagłady. Można się na podobne zapisy natknąć tylko w opisach zbrodni wieków zamierzchłych. Niemcy i Rosjanie zabijali dla samego faktu zabicia. Ukraińcy – dla zadawania cierpienia, dla nasycenia się krwią.
Nie prowadzę tu rubryki recenzenckiej, ale wyjątkowo piszę o filmie, bo ten film jest znaczącym faktem politycznym. Kończy trwającą wokół zbrodni od ćwierć wieku zmowę milczenia. Przywraca sto tysięcy pomordowanych rodaków – lub więcej, różne są szacunki krwawego żniwa – zbiorowej pamięci, z której ich rugowano. Czy skończy także tchórzliwą i służalczą wobec odradzającego się z naszą pomocą ukraińskiego nacjonalizmu politykę – tego nie wiem. Ale w każdym razie szansa na to jest coraz większa.
Nie będzie już można ukrywać prawdy za bełkotem o „wypadkach” czy „wydarzeniach”, promować banderowskiej wersji o „wojnie domowej” i rzekomej wzajemności doznanych w niej przez obie strony krzywd. A w każdym razie politycy, którzy nadal będą tak robić, będą się musieli tłumaczyć już nie tylko przed kresowianami, których tyle razy w III RP dyskredytowano, porównując do ziomkostw Eriki Steinbach – ale przed liczniejszą grupą wyborców.
To, czy nasza ukrainofilska polityka się zmieni, zależy jednak głównie od tego, jakie są jej przyczyny. Ja tego nie wiem i nie rozumiem. PiS sugeruje, że trzeba popierać wszystkich, którzy są przeciwko Putinowi. Ale w sprawie Wołynia płaszczyliśmy się tak samo i za Kuczmy, i za Janukowycza – tak niezrozumiale, że aż powstała spiskowa teoria, że tak nam każą zlobbowane przez Ukraińców USA. Chciałbym, żeby to była prawda, bo podejrzewam raczej jakiś typowy dla postkolonialnych elit III RP gen lizusostwa i głupiej wiary, że byle wszystkim ustępować, to będzie fajnie – ten sam, który kazał Aleksandrowi Kwaśniewskiemu klękać przed konfabulacjami Grossa i uwiarygodniać je przed całym światem przeprosinami za Jedwabne.
Rafał A. Ziemkiewicz
Reklama