Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
niedziela, 29 września 2024 08:22
Reklama KD Market
Reklama

Totalna amnezja



Wiceprezydenckie debaty telewizyjne niemal nigdy o niczym nie decydują ani też nie zmieniają w istotny sposób walki o Biały Dom. Nie było inaczej i tym razem. Mike Pence i Tim Kaine starli się przed kamerami telewizji w sposób zaskakująco poprawny i wyważony, szczególnie biorąc pod uwagę dotychczasowy przebieg kampanii wyborczej. Późniejsze sondaże wykazały, że debatę wygrał nieznacznie Pence, ale w sumie nie ma to większego znaczenia. Natomiast ma znaczenie to, iż partner Donalda Trumpa zachowywał się tak, jakby prowadził jakąś zupełnie inną kampanię polityczną, niemającą z Trumpem zbyt wiele wspólnego.

Kaine usiłował kilkakrotnie sprowokować Pence'a do reakcji na co bardziej szokujące wypowiedzi Trumpa, ale żadnych konkretów się nie doczekał. Pence albo natychmiast kierował debatę na inne tory, albo też zaprzeczał, by jego kumpel to czy tamto powiedział. Był to dość niezwykły taniec, którego celem było uniknięcie za wszelką cenę skojarzenia Pence'a w jakikolwiek sposób z bufonadą Trumpa.

W sumie mieliśmy do czynienia z dość smutnym spektaklem. Gubernator Indiany jest, jak sam twierdzi, człowiekiem bardzo religijnym i przyznaje, że jego głęboka wiara ma wpływ na to, w jaki sposób uprawia politykę. Można się z nim zdecydowanie nie zgadzać, ale trudno jest nie przyznać mu ogłady, poszanowania dla przeciwników i politycznej inteligencji. Problem w tym, że Trump nie posiada żadnej z tych cech. Jest porywczy, opowiada bzdury, kłamie i ma zwyczaj lżyć swoich realnych lub domniemanych wrogów bądź krytyków. W ten sposób wytworzyła się sytuacja, w której Pence od kilku miesięcy jeździ po kraju i próbuje usprawiedliwiać słowa Trumpa, mimo że usprawiedliwić się ich nie da. Często musi też udawać totalną amnezję, zasłaniając się tym, że nie pamięta co jego partner powiedział albo że to, co powiedział, zostało przeinaczone. Musi też od czasu do czasu chwalić Trumpa i zapewniać wszystkich o tym, iż będzie z niego doskonały prezydent, który uzdrowi kraj już w pięć minut po dojściu do władzy.

Tymczasem w korytarzach Kongresu słychać rzekomo coraz częściej republikańskie żale z powodu tego, że to nie Pence jest kandydatem na prezydenta. Ponadto ludzie, którzy go znają, wielokrotnie już dawali do zrozumienia, choć tylko nieoficjalnie, niemal pokątnie, że tak naprawdę cała tegoroczna heca wyborcza nie jest dla Pence'a walką o urząd wiceprezydenta, lecz treningiem przed wyborami prezydenckimi w roku 2020. W tym sensie jego debata z Kainem była dla niego bardzo udana. Nie dał się wszak „wrobić” w retorykę Trumpa i zachowywał się jak wyważony, rozsądny polityk o zdecydowanie prawicowych poglądach. Wielu republikańskich działaczy myślało sobie: „Gdyby to on kandydował, Clinton miałaby znacznie mniejsze na sukces".

Problem w tym, że jeśli Pence rzeczywiście szykuje się już na wybory za cztery lata, należy założyć, iż w duchu jest przekonany, że Trump przegra i że w żaden sposób nie wierzy w to, co musi o nim mówić. Jest aktorem w miernej sztuce, o której po zapadnięciu kurtyny nikt nie będzie pamiętał. On sam z pewnością też będzie chciał o niej zapomnieć, a zatem zdradzana dziś przez niego amnezja może mu się jeszcze w przyszłości bardzo przydać. Trump? Trump who?

Andrzej Heyduk

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama