Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 21:39
Reklama KD Market

Kandydat ze szkolnego podwórka

Mówi się, że amerykańscy wyborcy tak naprawdę zaczynają się interesować tym, co dzieje się w prezydenckiej kampanii dopiero od pierwszej telewizyjnej debaty kandydatów. Jeśli tak rzeczywiście jest, to bardzo dobrze. Występ Donalda Trumpa w tejże debacie był pod wieloma względami żenujący, z czym mogło zapoznać się bezpośrednio ponad 80 milionów telewidzów. Kandydat Partii Republikańskiej plótł głupoty językiem, który momentami był zupełnie niemożliwy do zrozumienia, wypowiadał oczywiste kłamstwa, robił dziwne miny, przerywał nieustannie swojej przeciwniczce, a na koniec stwierdził, że ktoś mu celowo zepsuł mikrofon.

Jego zachowanie, nie po raz pierwszy, przypominało to, co często dzieje się na szkolnych podwórkach, gdzie zawsze istnieje tzw. "bully", czyli jakiś niezmiernie pewny siebie 7–latek, znęcający się nad swoimi rówieśnikami, wyśmiewający kolegów z powodu ich wyglądu lub zachowania, opowiadający o swojej sile, chwalący się zmyślonymi sukcesami, itd. Trump posiada dokładnie taką psychikę, mimo że z tornistrem i kredkami już dawno nie chodzi.

W ramach prezydenckiej kampanii wyborczej kandydaci zwykle starają się mówić o tym, jakie mają zamiary i w jaki sposób chcą rozwiązywać różne problemy. Nie inaczej jest w przypadku Trumpa, tyle że kolekcja jego wywodów na różne tematy składa się w sumie na totalny, często obraźliwy bełkot. O ile jednak wyborcy nie za bardzo interesują się wolnym handlem, globalizacją, czy też wyrzucaniem z kraju nielegalnych imigrantów, natychmiast reagują, gdy chodzi o ich życie codzienne i problemy dotyczące ich samych oraz rodziny.

Trump w swojej "karierze" kandydata wypowiedział wiele bulwersujących treści, które dawniej wykluczyłyby go z walki o Biały Dom. W tym roku jest inaczej, ale – mam nadzieję – do czasu. W czasie wspomnianej, pierwszej debaty Hillary Clinton przytoczyła przypadek dawnej Miss Universe, którą Trump, kontrolujący tę imprezę, wyzywał od "Miss Piggy", ponieważ uważał, że jadła za dużo i zanadto przytyła. Sprowadził też ekipę telewizyjną, która filmowała 18-letnią Wenezuelkę w trakcie jej ćwiczeń odchudzających, podczas gdy on sam stał nieco z tyłu, obserwując to wszystko z miną "pana na włościach", który może upokarzać, kogo chce. Był to obrzydliwy spektakl.

W przeszłości pan Donald raczył nazywać różne kobiety "psami", "grubasami", "świniami", itd. Robił to szczególnie wtedy, gdy ich aparycja "nie pasowała" do jego wyobrażeń i gdy z takich czy innych powodów krytykowały go. Pod koniec debaty Trump powiedział, jakby na podkreślenie swej niezmierzonej miernoty, że przed laty jego wyzwiska pod adresem Rosie O'Donnell były zasłużone i że nikt jej nie żałuje. Innym ohydnym oknem, przez które można zajrzeć do duszy Donalda, może być jego rozmowa z Howardem Sternem w roku 2005, kiedy to prowadzący program radiowy zapytał go, czy pozostałby u boku swojej żony, Melanii, gdyby padła ona ofiarą wypadku samochodowego, w wyniku którego miałaby na twarzy sto szwów, a jej stopa uległaby zmiażdżeniu. "Ale jej biust byłby nadal w porządku?" – zapytał Trump.

I to jest właśnie człowiek, którego Ameryka zamierza sobie sprezentować jako prezydenta. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Być może jego nieustanne obrażanie kobiet i traktowanie ich wyłącznie jako "przedmioty", które muszą odpowiednio wyglądać, by zasługiwać na uwagę, wpłynie wreszcie nie tylko na żeńską część elektoratu, ale również na ojców, braci i mężów, dla których poniżanie kobiet z powodu ich wyglądu lub wagi jest bądź co bądź jednoznaczne z poniżaniem matek, sióstr i żon. A jeśli Trump tak bardzo przejmuje się tuszą, winien więcej czasu spędzać przed lustrem.

Andrzej Heyduk

fot.Jim LoScalzo/EPA
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama