Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 15 listopada 2024 22:05
Reklama KD Market

Życie pozorowane

Jednym z przejawów skretynienia polskiej demokracji jest nieustanne organizowanie debat sejmowych nad wnioskami o odwoływanie tego lub tamtego ministra, czy, jak ostatnio, marszałka Sejmu. Nie mają one żadnego praktycznego sensu, bo dopóki za rządem – czy marszałkiem – stoi sejmowa większość, wynik głosowania jest i tak z góry przesądzony. Ale „nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go”, jak pisała niegdyś śp. Agnieszka Osiecka. Wnioski o odwołanie tego lub owego służą tylko stworzeniu okazji do wygłaszania płomiennych przemówień.

Płomiennych nie znaczy konkretnych. Nasi politycy, jak „z zawodu dyrektor” z filmu „Poszukiwany, poszukiwana” najchętniej bowiem „naświetlają sytuację ogólną”, perorując o aborcji, genderze, zagrożeniu dla demokracji i temu podobnych tematach, gdzie wystarczy prezentować emocje swojego elektoratu i postawę uważaną przez ten elektorat za słuszną, sypiąc zawczasu przygotowanymi bon motami, szyderstwami i złośliwościami. Natomiast gdy przypadkiem w parlamencie zacznie się rozmowa o sprawach wymagających jakiejś konkretnej wiedzy – czasem na przykład trzeba przegłosować budżet lub jakieś zmiany w prawie – ławy sejmowe pustoszeją zupełnie, gdzieniegdzie tylko pozostaje tzw. poseł sprawozdawca, po minie którego można zgadnąć, że wyciągnął najkrótszą zapałkę.

Zwyczaj zawracania głowy ciągłymi wnioskami o takie czy inne niemające najmniejszych szans przegłosowania wotum nieufności jest ponadpartyjny – robił to swego czasu PiS, robiło to w opozycji SLD, teraz regularnie do debat nad wotum nieufności doprowadza PO. Być może w końcu by się oduczyli ględzenia po próżnicy, gdyby nie fakt, że media elektroniczne skwapliwie podchwytują podawaną im piłkę. Gdy zdarzy się przypadkiem, że parlament mówi o sprawach ważnych, i nawet trafi się kilku posłów na tyle kumatych, by ta debata miała jakiś sens, to trudno o odpowiednio kumatego reportera sejmowego, by rzecz umiał przystępnie objaśnić profanom. Zresztą wydawca nie pozwoli mu próbować. Nasze „tefałeny” żyją w głębokiej pogardzie dla widza i przekonaniu, że ciemnotę szturchać można tylko nieustaną awanturą, wojną, bluzgami i histerycznymi okrzykami. Inna polityka uważana jest za nudną.

Pesymiści twierdzą, że publika tego właśnie chce, czego dowodem, że ogląda. Optymiści – do których należę – że nie chce, czego dowodem katastrofalnie niskie zaufanie do kluczowych instytucji demokratycznych i bardzo niska pozycja posła i senatora w rankingach społecznego szacunku, niżej od kasjerki i sprzątaczki.

Słowem, polska polityka zamieniona została w marny teatrzyk pełen pseudoniusów zastępujący działania konkretne pozorowanymi, typu owych pozbawionych jakichkolwiek szans wniosków o odwołanie lub o zdelegalizowanie albo bezpodstawnych „doniesień do prokuratury”. To, co naprawdę ważne, dzieje się gdzieś w gabinetach, i to osób wcale niepełniących najważniejszych funkcji. Na pytanie, kto dziś rządzi Polską, każde dziecko odpowie przecież: Jarosław Kaczyński, choć nie jest ani premierem, ani prezydentem.

Ten stan rzeczy jest głośno oprotestowywany przez różnych „obrońców konstytucji”. Tymczasem wina jest właśnie w tej konstytucji, z której czynią fetysz. Po prostu dzieło śp. Tadeusza Mazowieckiego i Aleksandra Kwaśniewskiego jest prawniczym gniotem. Kreuje fałszywą hierarchię, w której premier jest dopiero czwartą osobą w państwie, a realną władzę daje temu, kto zawiaduje parlamentarną większością. To właśnie nieformalny Komendant czy Naczelnik Państwa, i Jarosław Kaczyński nie jest pierwszym politykiem postawionym w tej sytuacji. Ten, kto zarządza w RP większością w Sejmie i Senacie, jest naprawdę – choć go w konstytucji nie ma. Inni politycy, choć niby ważniejsi, zależą od jego nominacji, więc muszą swe znaczenie pozorować.

Rafał A. Ziemkiewicz

fot.Bartłomiej Zborowski/EPA
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama