Do żadnego miejsca na świecie słowa starej piosenki o „ogromnej, betonowej wsi” nie pasują tak dobrze, jak do Warszawy. Miasto zmiażdżone w czasie powstania, a do reszty zniszczone tak zwaną „odbudową” pod kierunkiem niejakiego Sigalina, która polegała na wyburzeniu do reszty czego nie zdążyli zburzyć Niemcy i zastąpieniu ohydnymi socjalistycznymi klockami, dotąd się nie zdołało podnieść i ożyć. I mniejsza tu o chaotyczną, bezsensowną i na większości obszaru wciąż zwyczajnie brzydką zabudowę – problemem Warszawy jest brak „genius loci”. Wciąż nie jest miastem, tylko miejscem, w którym żyją setki tysięcy ludzi przybyłych z różnych stron, nie tworzących żadnej społeczności, nie chcących się nawzajem znać i w żaden sposób ze sobą współpracować. Jeśli cokolwiek ich łączy, to bezgraniczne poczucie wyższości nad tymi, którzy jeszcze do Warszawy nie przyjechali, albo przyjechali rok czy dwa lata po nich. Ktoś, kto zamieszkał w stolicy dziesięć lat temu, na tego, co zamieszkał pięć lat później, patrzy z góry i pogardliwie nazywa „słoikiem”, a kiedy dzieci przyniosą ze szkoły wszy (rzecz bardzo częsta, odkąd z braku pieniędzy w szkołach zlikwidowano gabinety medyczne, a idiotyczna ustawa zakazała szkole kontroli higieny uczniów) to, jak pewien dziennikarz „Gazety Wyborczej”, nie ma od razu wątpliwości, że to przywlekli ci, którzy wciąż jeszcze nie przecięli kontaktów z rodziną na wsi.
Mieszkam tu od czwartego roku życia i dotąd wolę mówić, że jestem z Czerwińska. Ale nie pisałbym o tym, gdyby nie fakt, że ta właśnie specyfika Warszawy czyni z niej naturalny bastion wyborczy polskich postkomunistycznych kreoli, bez względu, jak akurat nazywa się ich partia – Unia Demokratyczna, Sojusz Lewicy, Platforma czy jeszcze inaczej. Warszawa stanowi ogólnopolskie centrum kompleksów, że bycie Polakiem to obciach i wstyd, instynktownej niechęci do polskiej tradycji, katolicyzmu, patriotyzmu, i wszystkiego tego, co postkolonialne polactwo uważa, wzorem Donalda Tuska, za „nienormalność”. Tu się uwielbia Michnika, cmoka z zachwytu nad każdym wywiadem z Wajdą, Holland czy Stuhrem, i nienawidzi z całego serca Kaczyńskich.
Tylko w tym mieście osoba taka, jak Hanna Gronkiewicz Waltz mogła dwukrotnie wygrać wybory praktycznie jedną obietnicą – że nie dopuści do postawienia pomnika smoleńskiego. Miasto jest zadłużone, zakorkowane, zatrudnia za potworne pieniądze hordy zbędnych urzędników, wydaje pieniądze na idiotyczne festyny, donice i słupki zamiast na rzeczy potrzebne. Zniszczono wpisaną na listę UNESCO zabytkową panoramę starego miasta, bo architekt dewelopera, który postanowił postawić klockowatą paskudę, był synkiem stosownej pani dyrektor – ale to wszystko nic, byleby tylko na złość PiS.
Nikt, kto brał jakikolwiek udział w życiu publicznym nie może się czuć zaskoczony ujawnieniem dowodów istnienia w warszawskim ratuszu mafii, która rozkradła miliardy, „reprywatyzując” osobom zupełnie nieuprawnionym działki i budynki upaństwowione w PRL, głównie pożydowskie. Pan mecenas przynosił kwit rzekomo wystawiony przez studwudziestolatka, ostatni raz widzianego w 1942 na Umschlagplatz, pan sędzia klepał, urzędnicy „oddawali”, a pani prezydent trzymała nad tym wszystkim parasol – sama zresztą szarpnęła miliony za kamienicę „odziedziczoną” po jakimś szmalcowniku.
Gdzieś nagle przekroczony został punkt krytyczny i zmowa milczenia, otaczająca peowskie rządy w mieście, pękła. Miło teraz patrzeć na ogarniającą „elity III RP” grozę, że ich partia może teraz utracić swój najważniejszy i najbogatszy bastion. Choć, znając mieszkańców Warszawy, wcale nie jest to takie pewne. Co tam rozkradzione nieruchomości, ważniejsze, żeby „kurdupel” nie miał powodu się cieszyć.
Rafał A. Ziemkiewicz
fot.Skitterphoto/pixabay.com
Reklama