Dotychczasowy przebieg prezydenckiej kampanii wyborczej jest taki, że niektórzy już dawno przestali na to wszystko zwracać uwagę, inni zaś planują przeprowadzkę do Nowej Zelandii. Kandydaci obu partii politycznych traktowani są przez elektorat z rekordową niechęcią. Jeśli dodać do tego coraz bardziej szokujące wypowiedzi oraz pełzające od miesięcy skandale, trudno się dziwić, że spora część Amerykanów ma tego cyrku serdecznie dość.
Jednak w jednym miejscu w Waszyngtonie słychać ostatnio wyłącznie zacieranie rąk oraz radosny śmiech. Prezydent Obama cieszy się sporą popularnością, a tu i ówdzie nawet jego polityczni wrogowie zaczynają pisać komentarze, z których wynika, że za obecnym przywódcą będą tęsknić, a ściślej nie tyle za nim samym, co za jego rozwagą, umiarkowaniem, dyplomatycznym taktem, itd. Są to nagle cechy niezwykle ważne, jeśli się weźmie pod uwagę fakt, że jeden z potencjalnych następców zdaje się marzyć o bawieniu się bronią nuklearną, a jego przeciwniczka może w piwnicach Białego Domu zamontować kilka prywatnych serwerów do “obróbki” poczty elektronicznej.
Z powodów konstytucyjnych Obama nie może kandydować po raz trzeci, a nawet gdyby mógł, zapewne nie bardzo by się do tego palił. A nawet gdyby się palił, nie pozwoliłaby mu na to Michelle. Natomiast prezydent zdaje się egzystować obecnie w niemal idealnym świecie, w którym cieszy się znacznie większym poparciem niż jego zmiennicy in spe, nie musi już za bardzo przejmować się Kongresem, który jest na wakacjach, a jego jedynym obowiązkiem jest udział w kampanii wyborczej po stronie demokratów, co przychodzi mu z łatwością i przynosi rzekomo zadowolenie.
W sumie zatem obecny prezydent po ośmiu latach doczekał się w końcu sielankowego zmierzchu swoich rządów, tyle że sukces ten zawdzięcza przede wszystkim groteskowej jak dotąd kampanii wyborczej, która budzi więcej strachu niż nadziei. Tym samym Obama osiągnął niezwykły sukces. Mimo nieustannych zabiegów opozycji, zmierzających do blokowania jego wszelkich poczynań i zmarginalizowania jego osoby, kończy swoje rządy “na fali”. A przecież trzeba przypomnieć, że jego pierwotny wybór w roku 2008 w wielu kręgach spowodował szok i sprowokował kampanię, której celem było zdefiniowanie prezydenta jako kogoś “nie całkiem amerykańskiego”, obcego, niebezpiecznego i podejrzanego.
W roku 2011 przywódca republikanów w Senacie, Mitch McConell, oznajmił bez jakiejkolwiek żenady, że jedynym celem jego partii powinno być spowodowanie, by Obama rządził tylko przez jedną kadencję. Innymi słowy, przyznał, że podejmowanie jakichkolwiek istotnych decyzji ustawodawczych i przejmowanie się problemami kraju to kwestie zupełnie drugorzędne wobec celu nadrzędnego, jakim była eksmisja Obamy z Białego Domu. Jednak do eksmisji nigdy nie doszło, a wkrótce dobrowolna wyprowadzka Obamów z Waszyngtonu - w kontekście zwariowanej zupełnie sytuacji politycznej, w porównaniu do której ostatnie osiem lat zdają się być oazą spokoju i stabilności – zamknie ostatni rozdział książki, którą wielu wyborców chciałoby czytać dalej.
Andrzej Heyduk
fot.Michael Reynolds/EPA
Reklama