Brookings: konwencje straciły na znaczeniu, ale wciąż bywają burzliwe
- 07/19/2016 09:24 PM
Konwencje wyborcze w USA straciły na znaczeniu, odkąd bardziej dramatyczne stały się prawybory, ale wciąż bywają burzliwe i przynoszą niespodzianki - pisze historyk wyborów Elaine Kamarck. W poniedziałek doszło do buntu części Republikanów na konwencji ich partii.
W poniedziałek rozpoczął się - wraz z konwencją Republikanów (GOP) - sezon konwencji wyborczych w USA, który potrwa prawie dwa tygodnie; sztabowcy kandydatów liczących na nominację swej partii zrobią wszystko, by przykuć uwagę Amerykanów do tych spektakli politycznych. Wszystko w nadziei, że po konwencji w sondażach pojawi się tzw. "podbicie" (bounce), czyli wzrost poparcia dla ich kandydatów - pisze Kamarck, która jest ekspertem waszyngtońskiego think tanku Brookings Institution.
Jeśli konwencja wyborcza jest sukcesem, "podbicie" to może oznaczać duży skok w notowaniach. Największego skoku dokonał Bill Clinton w 1992 roku; najgorszy wynik osiągnął George McGovern, kandydat Demokratów w 1972 roku - "podbicie" wyniosło zero - przypomina Kamarck na stronach internetowych Brookings.
Coraz trudniej jest jednak przykuć uwagę amerykańskiej widowni do tego, co się dzieje podczas konwencji, ponieważ między rokiem 1968 a 1976 zmienił się przebieg i styl kampanii, a najważniejszym spektaklem przedwyborczym stały się prawybory; teraz konwencje najczęściej sprowadzają się do zatwierdzenia właściwie pewnej nominacji dla kandydata.
Zanim prawybory zyskały na znaczeniu konwencje były interesującym, a czasem dramatycznym teatrem politycznym, bo właśnie podczas tych zjazdów delegaci i liderzy partii podejmowali decyzję, kogo nominować na kandydata swego ugrupowania - pisze Kamarck.
Najdłużej głosowano podczas konwencji Demokratów w Nowym Jorku w 1924 roku - trzeba było 103 rund głosowania, by nominować kandydata partii. A podczas konwencji Demokratów w 1968 roku w Chicago doszło do zamieszek i starć z policją zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz amfiteatru, w którym odbywał się zjazd.
Interesujący był przebieg konwencji Republikanów w 1976 roku, kiedy Ronald Reagan ubiegał się o nominację, konkurując z ówczesnym prezydentem Geraldem Fordem. Jak to często bywa, wygrał urzędujący prezydent, ale mowa, w której Reagan przyznał się do porażki, "była tak wzruszająca i charyzmatyczna, że wiele osób na sali uznało, iż chyba wybrano niewłaściwego kandydata" - pisze Kamarck.
Uczestnicy tego zjazdu zapamiętali jednak Reagana i cztery lata później został on wybrany na prezydenta - przypomina autorka.
Jej zdaniem konwencja Demokratów nie zapowiada się burzliwie w tym roku, a Hillary Clinton ma właściwie zagwarantowaną nominację. Zjazd ten, zgodnie ze zwyczajem, odbędzie się po konwencji GOP, ponieważ zawsze jako druga zbiera się partia, której prezydent jest właśnie w Białym Domu.
Ale w poniedziałek na konwencji GOP zwolennicy Donalda Trumpa stłumili bunt jego przeciwników, którzy chcieli zablokować jego nominację. Hala Quicken Loans Arena w Cleveland, gdzie odbywają się obrady zjazdu, stała się widownią niespotykanego od dziesięcioleci chaosu.
Grupa oponentów Trumpa zgłosiła wniosek o głosowanie mające rozstrzygnąć, czy delegaci przypisani do kandydata w wyniku prawyborów mogą zmienić zdanie i odmówić mu poparcia w czasie późniejszego głosowania nad formalną nominacją.
Prowadzący obrady kongresmen Steve Womack zarządził jednak, żeby sala nie głosowała przez podniesienie rąk, co pozwala liczyć głosy (tzw. roll call vote), tylko przez tzw. voice vote, czyli głosowanie ustne, a potem orzekł, że chór na „nie” był głośniejszy, czyli więcej głosów wypowiedziało się przeciw wnioskowi.
Przeciwnicy Trumpa znowu protestowali. W rozmowach z dziennikarzami mówili, że to pogwałcenie demokracji. (PAP)
Reklama