Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
wtorek, 8 października 2024 11:48
Reklama KD Market

Już bez Blackhawks. Szkoda



Hokeiści Chicago Blackhawks nie obronią Pucharu Stanleya. W siódmym meczu play-off decydującym o awansie do półfinału Konferencji Zachodniej, przegrali po dramatycznej walce w St. Louis z Blues 2:3. Decydującą bramkę uzyskał Troy Brouwer, który w 2010 roku zdobył mistrzostwo z...Blackhawks.

Sobotnie zwycięstwo odniesione w znakomitym stylu, świadomość tego, że rywale trzykrotnie z rzędu odpadali w pierwszej rundzie (w tym raz z Blackhawks) oraz fakt, że w 2014 roku dwukrotnie wygrali siódme mecze, dawało zespołowi Joela Quenneville podstawy do optymizmu.

Początek meczu jednak ten optymizm trochę zgasił. Już w pierwszej minucie Jori Lehtera zmienił kierunek lotu krążka, dając Blues prowadzenie. Kilka minut później Colton Parayko podwyższył wynik na 2:0 i wydawało się, że są to ciosy, po których ciężko będzie wstać. Na szczęście Marian Hossa pod koniec pierwszej tercji uzyskał kontaktową bramkę, dając miejscowym do zrozumienia, że jest to dopiero przedsmak tego, co ich czeka w drugiej odsłonie.

Podobnie, jak w sobotę stała ona na fantastycznym poziomie, Szkoda jedynie, że zamknęła się tylko jedną bramką Andrewa Shawa, bo szans na kolejne było więcej. Swoje mieli także Blues, ale Corey Crawford trzykrotnie bronił jak natchniony.

Decydujący cios zadali gospodarze w 8 minucie i 31 sekundzie trzeciej tercji. Stracony krążek w środkowej strefie lodowiska przejął Paul Stastny, podał go do Robbiego Fabrri, a ten idealnym obsłużył Troya Brouwera. W przeszłości przez pięć lat strzelał on bramki dla Blackhawks, teraz okazał się ich katem. Najpierw trafił w słupek, a później dobijał na raty, bo w pierwszej próbie nie trafił kijem w krążek.

- To był najbrzydszy gol jaki w życiu strzeliłem. Gdybym nie umieścił krążka w siatce, mógłbym chyba zakończyć karierę - przyznał 30-letni Kanadyjczyk, który na listę strzelców w meczu play- off wpisał się po raz pierwszy od blisko trzech lat.

Była to, jak się później okazało ostatnia bramka tej serii. Nie musiało tak być, gdyby szczęście nie opuściło Brenta Seabrooka. Na trzy i pół minuty przed końcową syreną jego daleki strzał minął bramkarza, odbił się od jednego słupka, później wzdłuż linii bramkowej powędrował do drugiego, ale odbijając się od niego, nie wpadł do siatki. Nieprawdopodobne. Pewnie tak musiało być. Szkoda.

Dariusz Cisowski

Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama