Początek roku to czas przyznawania nagród i wyróżnień, podsumowań. Oczywiście najciekawsi są ci, którzy trafiają na okładki jako Człowiek Roku, ale równie ważne są słowa. Język bowiem jest barometrem burzliwych czasów, w których żyjemy. Słowa klucze, słowa wytrychy, które są zwięzłymi i wymownymi świadectwami zmian dokonujących się na naszych oczach. Co roku po obu stronach oceanu spotykają się lingwiści, aby najlepszym z nich przyznać najwyższy tytuł.
W Polsce Słowem Roku jest „uchodźca”. Nie bardzo rozumiem dlaczego, przecież uchodźców w kraju jak na lekarstwo, chyba że za panią premier uznamy za uchodźców emigrantów zarobkowych ze Wschodu. Słowo niby używane na potęgę, w każdej odmianie i z różnym natężeniem emocjonalnym, ale żeby od razu słowo roku? Pójście na łatwiznę. Chociaż i tak lepsze to niż pretendujące do tytułu: „wybory”, czy „trybunał”. Miałkość ponad miałkościami i wszystko miałkość. To już lepiej byłoby uhonorować „hejt” albo „hejter”. Niezłe byłoby też „kondominium”, mowa o tym rosyjsko-niemieckim oczywiście. Moim zdaniem sporym hitem leksykalnym ubiegłego roku było słowo „ruina”. Ileż smaczków, ile znaczeń, jaka skuteczność! Kto by pomyślał, że słowo, które przez większą część mojego życia kojarzyło mi się z pozostałościami zamku na tarnowskiej górze św. Marcina, gdzie chodziłem na wagary pić wino Sophia z koleżankami, stanie się synonimem umęczonej ojczyzny.
Albo weźmy takie „ośmiorniczki”. Niby nic, zdrobnienie od ośmiornic, słowo figlarnie smakowite. Aż tu nagle trach, kilka mikrofonów, podsłuchujący kelner i za sprawą panów z poprzedniego rządu i wykwintności menu restauracji Sowa i Przyjaciele stały się „ośmiorniczki” symbolem całej zgnilizny III RP. Wszystkiego, co obce, antypolskie i, notabene, obślizgłe. To spory awans, jak na głowonogi to szczyt semantycznych możliwości owoców morza.
Moim faworytem jest jednak, może nie stworzone, ale rozpropagowane przez profesor Pawłowicz swojskie „wziąść”. Gdybym to ja zasiadał w szanownej komisji, to „wziąść” zdeklasowałoby konkurencję. Przede wszystkim za śmiałość. Czepialscy wytkną, że z błędem, a ja za panią profesor twierdzę, że to neologizm, nowa poprawiona wersja „wziąć”. Lepsza, nielewacka. Skompromitowanym „wziąć” posługiwać wypada się jedynie lemingom (kolejny kandydat do czołówki, tylko już trochę myszką trąci), wykształciuchom i niejedzącym mięsa cyklistom. „Wziąść” to nadsłowo, to symbol dobrej zmiany i akt ortograficzno-fonetycznej niepokorności. Kto mówi „wziąść”, ten prawdziwie walczy o wolną Polskę, ten nie boi się za cenę błędu, swoją polską bezkompromisowość podkreślić.
Prawda, że to gorętsze słowa niż ten wyświechtany „uchodźca”? Kwestia gustu, ale i tak wypadamy o niebo lepiej niż Europa czy Stany. Proszę sobie wyobrazić, że oksfordzka komisja językowa słowem roku uznała... nie słowo, a emotikon, płaczącą ze śmiechu buźkę, jaką przesyłamy sobie SMS-em. Żenada, skandal i oznaka zidiocenia, ale też znak czasów. Pismem obrazkowym posługiwali się starożytni Egipcjanie, potem długo nic, a obecnie wróciło w wielkim stylu jako język pisany naszych dzieci i wnuków.
W Ameryce jest przynajmniej ciekawie, choć i tu słowo roku nie powala. Zostało nim „they”, czyli „oni” lub „one” użyte w liczbie pojedynczej. Już wyjaśniam. Wychodzicie z restauracji i mijacie samochód, któremu policja zakłada blokadę na koło. Spoglądacie na siebie, pada komentarz: „Ale się wkurzą, jak będą wsiadać”. Oni (they) się wkurzą, zamiast sugerującego płeć „he” lub „she”. Używane od wieków w literaturze pięknej „they” w liczbie pojedynczej weszło do potocznego języka. I znowu, znam takich, którzy fukną, że to „miękkie lokowanie ideologii gender”, cytując, choć to oksymoron, świeżego klasyka. „They” wygrało, ale konkurencja była zacna. Moim ulubionym jest słowo „ammosexual”, określające osobę czującą seksualny pociąg do broni palnej i amunicji. Dobre, prawda? Ale gdzie mu do „wziąć”?
Grzegorz Dziedzic
fot.Unsplash/pixabay.com
Reklama