W 34. rocznicę wprowadzenia stanu wojennego z Zygmuntem Golińskim – działaczem zarządu słupskiego regionu NSZZ "Solidarność", byłym więźniem sumienia, założycielem Koła Solidarność w Chicago rozmawia Grzegorz Dziedzic.
Był Pan działaczem Solidarności w Słupsku. Spodziewaliście się stanu wojennego?
Zygmunt Goliński: Po drugiej turze pierwszego zjazdu NSZZ "Solidarność" spodziewaliśmy się, że do jakiejś formy konfrontacji dojdzie. Po spotkaniu tzw. trójcy, czyli prymasa Glempa, Wałęsy i Jaruzelskiego, Wałęsa nabrał wody w usta i robił jakieś tajemnicze miny, a Jaruzelski wystosował apel do Solidarności o dziewięćdziesiąt dni spokoju. Spodziewaliśmy się obostrzeń i ograniczenia działalności związku, ale nie spodziewaliśmy się stanu wojennego. Przeczuwaliśmy, że coś się wydarzy, ale raczej na wiosnę 1982 roku.
Nie spodziewał się Pan, że uderzą przed świętami?
– Myślę, że był to element walki psychologicznej. Władza wiedziała, że w okresie świąt Bożego Narodzenia Polacy będą miej skłonni do stawiania oporu. Wyprowadzenie czołgów na ulice też było elementem zastraszania społeczeństwa.
Gdzie Pan był 13 grudnia 1981?
– W pracy. Pracowałem w Ustce, we flocie rybackiej. W sobotę wieczorem mieliśmy wyjść w morze, ale nie wyszliśmy, bo zapowiadali sztorm. Nie miałem czym wrócić do Słupska więc zanocowałem w jednostce. Przed szóstą rano budzi mnie kolega i mówi: „Zygmunt, wojna jest, Jaruzelski zaraz będzie w telewizji przemawiał”. Jak usłyszałem, że jest stan wojenny, uzmysłowiłem sobie, że prawdopodobnie wszyscy moi koledzy zostali aresztowani.
Po Pana też byli?
– Oczywiście, ale nie zastali mnie, bo byłem w Ustce. W niedzielę rano udało mi się jakoś dojechać do Słupska. Miasto robiło wrażenie jak przed bitwą. Złowroga cisza, puste ulice. Od razu poszedłem do biura zarządu Solidarności, które mieściło się niedaleko kościoła Mariackiego. W biurze spotkałem dozorczynię, która powiedziała, że służba bezpieczeństwa wpadła do biura, zdemolowała pomieszczenia i wszystkich aresztowali. Zostawili tylko sekretarkę, która niezmiernie się ucieszyła i zdziwiła, że jestem na wolności. Bezpieka przez przeoczenie zapewne nie zabrała sztandaru związkowego, który był w gablocie. Zabrałem go stamtąd, wyniosłem owinięty w papier i udało mi się go ukryć u znajomego. Znałem statut związku i swoje obowiązki jako działacza. Chciałem zrobić jak najwięcej, od razu podjąć walkę. Statut mówił, że powinniśmy ogłosić strajk generalny. Szukałem więc kontaktów w różnych zakładach pracy. Niestety, nigdzie nie kwapiono się, żeby taki strajk podjąć. Dekret stanu wojennego wyraźnie mówił, że za strajkowanie grozi nawet kara śmierci, choć później się z tego wycofano. Byłem roczarowany i rozgoryczony postawą wielu działaczy, którzy zaledwie kilka dni wcześniej głosili radykalne hasła, a nagle nie chcieli podjąć walki. Moja determinacja rosła zamiast maleć. Do domu już nie wróciłem, zacząłem mieszkać u znajomych, często zmieniając miejsca pobytu.
Zszedł Pan do podziemia?
– Jeszcze w niedzielę, 13 grudnia udało mi się zrobić ulotki wzywające do podjęcia strajku generalnego i mówiące, że nie wszyscy działacze Solidarności zostali aresztowani. Wywiesiłem je w gablocie naszego biura i w kościołach, a bezpieka zdejmowała je po kilkunastu minutach. Później gromadziłem informacje o działalności związku w Gdańsku i przekazywałem je produkując i kolportując bibułę. Wciąż miałem nadzieję, że uda mi się poderwać ludzi do strajku. Zawsze uważałem ludzi morza za twardzieli i odważniaków, ale okazało się, że chętnych do strajku było może 10 procent. Nie nalegałem, bo nie chciałem nikogo narażać. Dziś wiem, że przewodniczący słupskiego regionu Solidarności był współpracownikiem SB i robił wszystko, żeby do strajku nie doszło. Oczywiście wtedy o tym nie wiedziałem.
Wszyscy nagle się poddali? Jak to?
– Spotkałem grupę młodych chłopców z Ruchu Młodej Polski, radykalnych 18-25-latków, którzy planowali jakąś akcję zbrojną, partyzancką. Wiedziałem, że na to nie mogę pozwolić i udało mi się wyperswadować im zbrojny opór. Tłumaczyłem, że generałowie tylko czekają na pretekst ze strony Solidarności. W domu kolegi założyliśmy Tymczasowy Komitet Strajkowy Regionu Słupskiego.
Którego był Pan liderem
– W konspiracji nie było wyborów przywódcy, liderzy wypływali niejako naturalnie. Ja byłem najstarszy i miałem największe doświadczenie w działalności związkowej, samoistnie stałem się nieformalnym liderem. Zajęliśmy się kolportażem, wydrukowaliśmy i rozpowszechniliśmy setki ulotek. Władza była w szoku, że ktoś wciąż to w Słupsku robi i szybko zorientowali się, że to ja stoję za tą działalnością.
Kiedy Pan wpadł?
– Niestety moja działalność konspiracyjna zakończyła się 1 stycznia 1982 roku. Przyznam, że nie spodziewałem, że będzie im się chciało jechać po mnie w Nowy Rok. Ukrywałem się u kolegi, w mieszkaniu naprzeciwko słupskiego aresztu. O piątej po południu walenie w drzwi. To był parter, próbowałem uciec przez okno. Wszystko było obstawione, a ja byłem w kapciach i w piżamie, na zewnątrz mróz, -20 stopni. Nie miałem szans. Aresztowali mnie, od razu też znaleźli maszynę do powielania ulotek, która była schowana w komórce pod węglem. Od razu tam poszli, dużo wiedzieli. Zabrali mnie na komendę SB.
Bili?
– Cieszyli się, że mnie mają, a ja byłem wściekły na siebie, że dałem się złapać. Śledztwo, a właściwie jego farsę prowadził porucznik Dymowski. Wyjął pistolet z kabury, położył na biurku i mnie obserwował. Mówi: „Goliński, jest stan wojenny, mamy prawo strzelać”. To mówię mu: „Strzelaj, jakżeś taki odważny”. Chciał wywołać u mnie strach. Ale jedyne co zrobił, to sprzedał mi sójkę w wątrobę. Zawieźli mnie do aresztu.
To stawiał się Pan
– W areszcie od razu ogłosiłem głodówkę na znak protestu przeciwko bezprawnemu aresztowaniu. Śledczy pokazywali tę maszynę, ulotki i powtarzali, że to nielegalne. A ja na to, że „to wy jesteście nielegalni, a Solidarność jest legalna”. Wrzucili mnie do obskurnej celi z betonową pryczą, nawet koca nie dali. Rano przynieśli mi akt oskarżenia z zarzutami o działalność konspiracyjną. Poprosiłem o ołówek i kartkę, żeby się odwołać, bo miałem do tego prawo. Oczywiście prokurator odwołanie odrzucił i aresztował mnie na trzy miesiące.
Stanął Pan przed sądem?
– Zostałem oskarżony w trybie doraźnym, co oznaczało, że proces musiał zakończyć się w ciągu miesiąca, a wyrok nie mógł być mniejszy niż trzy lata. Jako oficer wojska polskiego stanąłem przed sądem wojskowym. 4 lutego odbył się proces. Cały skład sądu to byli wojskowi, oprócz adwokatów z urzędu. Przed sądem stanęło nas pięciu, a na zakończenie procesu mieliśmy powiedziać ostatnie słowo. Powiedziałem, że sądy w Polsce są zależne i uległe, a sąd wojskowy dodatkowo wykonuje rozkazy. Dostałem cztery i pół roku więzienia i cztery lata pozbawienia praw obywatelskich. Odsiedziałem dwa i pół roku, wyszedłem w lipcu 1984 roku.
W ilu więzieniach Pan siedział?
– Ze Słupska trafiłem do Stargardu Szczecińskiego, gdzie siedziałem trzy miesiące. Tam spotkałem kolegów ze Szczecina, Stargardu i Koszalina. Całą naszą grupę, pięćdziesiąt osób przewieziono następnie do Wrocławia. Tam więźniów politycznych było jakieś 250 osób, z różnych regionów. To było ogromne poniemieckie więzienie. Znowu organizowałem protesty, sporo czasu spędziłem w izolatkach. Po kolejnym miesięcznym pobycie w izolatce, z jednym kocem i bez nawet „Trybuny Ludu” do czytania, przewieźli mnie do Łęczycy. To było dość ciężkie więzienie, nikt nigdy z niego nie uciekł. Tam spędziłem półtora roku. Ostanie trzy miesiące spędziłem w zakładzie karnym w Braniewie. Moja determinacja nie ustała w więzieniu.
Spotkał Pan w więzieniu jakieś znane postaci podziemia solidarnościowego?
– Wielu. W Łęczycy siedziałem z Władkiem Frasyniukiem, a w jednej celi z Mirkiem Krupińskim, pierwszym zastępcą Wałęsy. Siedziałem z księżmi, sędziami sądów okręgowych i żołnierzami, którzy odmówili podpisania zobowiązania, że w razie potrzeby będą strzelać do ludzi. Byli też koledzy górnicy z Lubina, tzw. bombowcy, którzy podjęli walkę, można powiedzieć, terrorystyczną.
W więzieniu spędzaliście święta Bożego Narodzenia. Jaka atmosfera panowała podczas świąt?
– We Wrocławiu cieszyliśmy się z opłatków i widzeń z rodzinami. Wyjątkowo na święta dawano drugie danie z ziemniakami, które były co prawda niejadalne, ale lepsze od tzw. litrażu, czyli chochli zupy. Święta były trudne i przykre. Pocieszeniem było to, że władze więzienne zgodziły się na odprawianie mszy. Pamiętam, że na wigilię w Łęczycy dali nam po kawałku ryby. Z kawałka kartonu wycinaliśmy krzyżyki i małe choinki. Z kawałka linoleum robiliśmy pieczątki poczty więziennej, znaczki z literą „P” oznaczające więźniów politycznych, które nas wyróżniały. W celi mieliśmy nawet aparat fotograficzny. Żona kolegi miała dostęp do wytwórni smalcu i załatwiła, że mały aparat fotograficzny, taki używany do działań szpiegowskich, przemyciła w fabrycznie zalutowanej puszce ze smalcem. Robiliśmy zdjęcia w celi, na spacerniaku. Nigdy nie znaleźli tego aparatu, a ja do dzisiaj mam kilka odbitek tych zdjęć.
W 1984 r. wyszedł Pan na wolność. Co się działo po zwolnieniu?
– Z dokumentów IPN wiem, że zostałem poddany strukturze operacyjnej. Po wyściu nie spuszczali ze mnie z oka nawet na minutę. Wszędzie za mną jeździli. Pamiętam, jak w 1985 r. pojechałem do Wrocławia odwiedzić Władka Frasyniuka. Zjedliśmy obiad i wychodzimy na miasto, żeby porozmawiać, bo w mieszkaniu podsłuchy. A na klatce schodowej stoją: jeden mundurowy i trzech cywilów. Zabrali mnie, a Frasyniukowi kazali wracać do domu. Esbek, który mnie przesłuchiwał, groził, że mnie zabiją. „Tu za tym oknem płynie Odra, wrzucimy was tam i nawet nikt nie będzie wiedział” – mówił. Chciał mnie nastraszyć, ale ja po odsiedzeniu wyroku nie byłem zbyt strachliwy. Wcześniej zresztą też nie.
Wywierali presję, chcieli Pana złamać, zmusić do współpracy?
– W Słupsku regularnie byłem wzywany na pogaduszki. „Goliński, myśmy tę władze zdobyli bagnetami i jej nie oddamy” – powtarzali, a ja wciąż odpowiadałem: „Oddacie, nie wiem kiedy, ale oddacie”. Dali mi do zrozumienia, że o jakiejkolwiek pracy nie mam co marzyć. Faktycznie, znalazłem się w tragicznej sytuacji finansowej, mając trójkę dzieci nie stać mnie było na kawałek chleba. W końcu zdecydowałem się na wyjazd z kraju. Byłem jednym z ostatnich, który dał się wyrzucić. Nie twierdzę, że na siłę wsadzili mnie do samolotu. Ale ciągłymi szykanami, rewizjami i zakazem zatrudnienia ułatwili mi decyzję o wyjeździe.
A co z działalnością konspiracyjną? Odpuścił Pan?
– W tym czasie konspiracja była już coraz bardziej jawna, zaczęto mówić o porozumieniu i współpracy z władzą. Ja nie chciałem o tym słyszeć. W Słupsku koledzy zaczęli odpuszczać, nie mieli ochoty na ostrą walkę. Poczułem się osamotniony, jak wtedy w grudniu, na początku stanu wojennego. Z ciężkim sercem wyjechaliśmy z rodziną do Stanów.
W tym roku pojechał Pan do Słupska na obchody rocznicy stanu wojennego.
– Pojechałem prywatnie, ale oczywiście wezmę udział w obchodach. Poprosiłem zarząd, żeby jako pierwszemu chorążemu pocztu sztandarowego pozwolili mi wprowadzić związkowy sztandar. Ten sam, który uratowałem 13 grudnia 1981 roku.
Rozmawiał: Grzegorz Dziedzic
[email protected]
fot.Grzegorz Dziedzic
Reklama