Jej pierwsza książka to „Blisko Wańkowicza”. Jedna z wielu recenzji ukazała się w „Tygodniku Powszechnym” pod tytułem „Jak zdobyłem bestseller Aleksandry Ziółkowskiej”. Autor napisał: Mam znajomego, który ma brata. Brat ma wujka, wujek ma kuzyna, kuzyn siostrzeńca. Siostrzeniec ma narzeczoną, która pracuje w Domu Książki i zostawiła mi ją pod ladą.
Wszyscy, którzy przybyli 3 października do Muzeum Polskiego na spotkanie z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm, mieli przed sobą niezwykle interesujący wieczór. Pisarka, która była asystentką Melchiora Wańkowicza i napisała o nim trzy książki, ma na swoim koncie pokaźną listę wydawnictw w językach polskim i angielskim o ogromnie zróżnicowanej tematyce, nie licząc artykułów w renomowanych czasopismach polskich i amerykańskich. Dwukrotna stypendystka Fullbrighta jest laureatką wielu nagród literackich. Od 1990 r. mieszka w Stanach Zjednoczonych, ale czuje się pisarką polską i regularnie odwiedza kraj.
Podczas spotkania, które przeciągnęło się do późnych godzin, odpowiadała na pytania, rozbudzając jeszcze większe zainteresowanie swoją twórczością i życiem.
Zapytana przez nas – jako autorka książek między innymi o Indianach, o kotach, o Wańkowiczu, o powstaniu warszawskim, o Ingrid Bergman – o to, w jakiej tematyce czuje się najlepiej, którą najbardziej lubi, wyjawiła, że zawsze najbardziej pochłania ją temat, którym się aktualnie zajmuje, a najbardziej lubi książkę, którą właśnie pisze, i ta jest dla niej najważniejsza. „Nie mam tematów, które są mi bliższe. Do wszystkich wkładam swoje emocje, bo one mnie popychają do pisania.”
Jest autorką „Podróży z moją kotką”, której tytuł pobrzmiewa trochę „Podróżami z moją ciotką” Grahama Greena. To książka miłośniczki zwierząt, ale jednocześnie autobiografia. „Boję się o tę książkę, o to, jak ją czytelnicy odbiorą, bo ona jest o mnie” – wyznała.
Pewniej się czuje, kiedy pisze o kimś. Pracuje etapami. Najpierw pełna emocji pisze i zostawia tekst, żeby go potem spokojnie wycyzelować – odrzucić przymiotniki, które same przychodziły podczas pisania, zostawić spokojne słowa, „bez gadulstwa, którego używamy na co dzień” i uzyskać prawdę literacką. A jeżeli ma możliwość, to czyta całość osobie, o której pisze. I słucha jej uwag.
Wańkowicz otworzył mi drzwi. Taki był oschły i niecierpliwy. „A czytała pani moje książki?” Oczywiście, że czytałam. „Wie pani, przychodzą, chcą mnie tak zobaczyć, jak małpę w zoologu. Ja nie mam czasu, ja mam tyle kłopotów, ze zdrowiem też. Chcę pisać, mam pomysł na książkę, a zawracają mi głowę – dziennikarze, studenci…” Taka się czułam biedna, siedziałam jak mrówka."
Losy Aleksandry Ziółkowskiej splotły się z życiem Melchiora Wańkowicza, kiedy była studentką IV roku filologii polskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Decydując się na temat pracy magisterskiej, zastanawiała się nad Zofią Kossak-Szczucką, ale wybrała Wańkowicza. Jej ojciec, historyk, miał nawet ogólnie niedostępne, emigracyjne wydania pisarza. Napisała do Wańkowicza z prośbą o pomoc w odpowiedzi na pewne pytania dotyczące jego twórczości, pewnych źródeł i materiałów. W odpowiedzi zaprosił ją do siebie. Pamięta dobrze to pierwsze spotkanie w maju 1972 roku. Była przejęta, zabrała swoje prace zaliczeniowe na jego temat.
„Wańkowicz otworzył mi drzwi. Taki był oschły i niecierpliwy. „A czytała pani moje książki?” Oczywiście, że czytałam. Tu są moje prace zaliczeniowe. „Wie pani, przychodzą, chcą mnie tak zobaczyć, jak małpę w zoologu. Ja nie mam czasu, ja mam tyle kłopotów, ze zdrowiem też. Chcę pisać, mam pomysł na książkę, a zawracają mi głowę – dziennikarze, studenci…”
Taka się czułam biedna, siedziałam jak mrówka. A on czytał te prace. Cisza, 20 minut minęło. Pomyślałam, że pójdę do domu i koniec. A on to odłożył i zrobił się inny człowiek. „Pani umie myśleć krytycznie. Pani napisała o rzeczach, o których ja w ogóle zapomniałem.”
Rozmowa trwała do wieczora. Opowiedział jej o książce, która miała powstać, ale jeszcze nie miała tytułu, a którą później jej zadedykował. Była to „Karafka La Fontaine’a”, mówiąca czym jest twórczość. Powiedział też po prostu: „Proszę mi zbierać materiały do tej książki”. Zaangażowana w ten sposób 23-letnia asystentka dostawała teczki z archiwum pisarza, który nie obawiał się ryzyka ich utraty.
Książka się rozrastała, zrobiły się dwa tomy. Aleksandra skończyła studia, obroniła pracę magisterską i dostała propozycję pisania doktoratu na Uniwersytecie Łódzkim. Tymczasem Wańkowicz poprosił ją, aby została jego sekretarką i pomogła mu ukończyć „Karafkę La Fontaine’a”. Zgodziła się bez wahania i zaczęła się ciężka praca. W tym czasie pogłębiały się kłopoty autora ze zdrowiem. Kiedy badania wykazały, że jest ciężko chory, w obecności prawnika sporządził testament i zapisał jej swoje archiwum, ze wskazaniami, co z nim robić. Żegnał się z życiem, ale nie ponuro. Operacja nie przyniosła poprawy. Brał chemię, był nieprzytomny przez trzy dni w tygodniu. Ścigał się z czasem i najważniejsze dla niego było pisanie. Dostawała każdy rozdział do czytania, ale nie mogła powiedzieć, że jest piękny, doskonały. Jej zadaniem było wskazanie najmniejszych uchybień, powtórzeń itp. Trzeba było wszystko sprawdzać w Bibliotece Narodowej, a internetu nie było, musiała jechać.
Zmarł, kiedy książka była ukończona. Sekretarkę zapraszano, pytano – jaki był ten Wańkowicz. Mówiono z zaciekawieniem o młodej osobie, która wciąż mieszka w jego domu, bo polecił córce, żeby jej wynajęła pokój do czasu otrzymania własnego mieszkania. Co więcej, powiedział, że pani Ziółkowska ma kontynuować jego Dzieła Wybrane i ma dostawać z jego honorariów co miesiąc tę samą pensję aż do ukazania się ostatniego tomu, co oznaczało dwa lata. Dyrektor Wydawnictwa Literackiego, które wydawało tę serię w Krakowie, zapewnił, że jeśli szybko napisze książkę o Wańkowiczu, to ją szybko wydadzą. Książka „Blisko Wańkowicza” miała trzy nakłady, łącznie ponad 100 tys. egzemplarzy.
Znała go 2 lata i 3 miesiące, pracowała z nim stale około roku. „Pisałam o nim kolejne książki, ale o wielu rzeczach, które mówił pod koniec, nie wspominałam, bo były tak smutne. Wiedząc, że umiera, mówił np. przy śniadaniu, że całą noc nie spał, bo myślał, że w młodości zabił łoszę, która była w ciąży. I obwiniał się za to. Takie rzeczy wydobywał z pamięci” – wspomina Aleksandra.
„Wańkowicz mnie nauczył dyscypliny pracy i filozofii życia” – konkluduje.
Krystyna Cygielska