Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
środa, 25 września 2024 08:25
Reklama KD Market

Tadeusz Terlikowski z Dywizjonu 303: czułem, że muszę do lotnictwa

Tadeusz Terlikowski z Dywizjonu 303: czułem, że muszę do lotnictwa
/a> Tadeusz Terlikowski udziela wywiadu Joli Plesiewicz fot.Dariusz Piłka


1 września obchodzony jest jako święto Dywizjonu 303, na pamiątkę pierwszych walk całej jednostki w 1940 roku. Niewielu lotników dywizjonu, najskuteczniejszego spośród jednostek myśliwskich w czasie II wojny światowej, naocznych świadków wojennych wydarzeń, pozostało pośród nas. W swoich wspomnieniach 97-letni dziś kapral Tadeusz Terlikowski, mechanik z legendarnego Dywizjonu 303 w szeregach RAF, przypomina o niebywałym bohaterstwie polskich pilotów i swojej drodze do lotnictwa.

Jola Plesiewicz: Które z Pana młodzieńczych marzeń z perspektywy lat było najważniejsze?

Tadeusz Terlikowski: To o lotnictwie. Zawsze marzyłem o tym, żeby zostać lotnikiem! W lotnictwie służyłem od 1937 do 1951 roku. W czasie II wojny trzykrotnie zmieniałem mundury: najpierw polski, potem francuski i angielski. Pochodzę z dużej rodziny. Było nas ośmioro, a ja byłem najmłodszy. Po ukończeniu nauki w rodzinnym Szczepankowie, koło Łomży, a następnie  szkoły w Ostrołęce zgłosiłem się na ochotnika do wojska.

Który to był rok?

– 1937. Miałem wtedy 19 lat. Moi przyjaciele poszli do kawalerii, piechoty, a ja nie mogłem zrobić inaczej, czułem, że muszę do lotnictwa. W 1937 roku napisałem podanie do I Pułku Lotniczego na Okęciu i tam bardzo chętnie przyjęli mnie do 13. Eskadry Towarzyszącej. W wojsku przeszedłem szkolenia, uczyłem się mechaniki i trwało to aż do 1939 roku.

Czy chce Pan przez to powiedzieć, że do tego czasu zakończyło się Pana przysposobienie wojskowe?

– Nie, ale trzeba wiedzieć, że od 1937 roku w wojsku trwały już przygotowania do wojny. Dlatego każdego roku wyjeżdżaliśmy na ostre strzelanie, na poligon, na Pohulankę. Kiedy wojna wybuchła, byliśmy na rutynowych ćwiczeniach bojowych i stamtąd rozkazem nakazano nam natychmiast wracać na Okęcie. Kiedy wróciliśmy z Pohulanki, Warszawa była już bombardowana, a my zostaliśmy przekierowani na Zieloną Górę, na lotnisko polowe. Tam otrzymaliśmy kolejny rozkaz, aby iść przeciwko niemieckiej 3. armii, która nacierała z Prus Wschodnich w kierunku Warszawy i wzdłuż Bugu na południe. Służyłem w 13. Szwadronie, który wspólnie z 16. i 19. współpracował z dywizją piechoty, dowodzoną przez generała Władysława Bortnowskiego. Mieliśmy za zadanie podejmowanie meldunków.

Jak przebiegały działania?

– W sprzęcie przewaga strony niemieckiej była miażdżąca. Wehrmacht dysponował przeważającą liczbą czołgów, dział i nowoczesnych samolotów. Siły niemieckie rzucone przeciwko Polsce to ponad 1,5 mln żołnierzy, podczas gdy Polska zdołała zmobilizować do obrony jedynie ponad 1 mln żołnierzy. Do tego gwałtowne niemieckie natarcia lądowe w rejonach przygranicznych i jednoczesne naloty bombowe na polskie lotniska, obiekty wojskowe, węzły komunikacyjne i miasta spowodowały, że napad Niemców na Polskę był błyskawiczny. Nie mieliśmy żadnych szans. Posuwaliśmy się na południe.

Do granicy z Rumunią?

– Tak. W Zaleszczykach mieliśmy bardzo burzliwą noc. Dostaliśmy wtedy od dowództwa rozkaz, żeby wszystko zniszczyć, a mieliśmy jeszcze dwanaście samolotów i przekraczać granicę z Rumunią. Po jej przekroczeniu znaleźliśmy się w miasteczku Caracal. Oczywiście wszystkie dokumenty, materiały wojskowe, mundury musieliśmy zdać do konsulatu w Bukareszcie. Byliśmy po cywilnemu, bo rumuńska straż strasznie łapała, a złapanych wsadzano do karcelaku. Choć na początku trzeba przyznać, że Rumuni bardzo się nami zajęli, nawet wysunęli swoje wojsko z koszar i oddali nam koszary. Mogliśmy wychodzić do miasta. Dopiero kiedy miasto znalazło się pod rządami V Kolumny, zaostrzono rygory. Obóz został obstawiony, nie było wolno wychodzić. Pilnowali nas rumuńscy żołnierze z bronią, rozstawieni co 15 kroków.

W jaki sposób wydostał się Pan z obozu?

– Ambasada zorganizowała duży samochód, do którego wchodziło przynajmniej 7 ludzi i kiedy odwiedzano nasz obóz, za każdym razem zabierano nas cichaczem, upychając do samochodu. Rumuni nie prowadzili żadnej ewidencji. W taki sposób wywożono nas z Caracal do lokalnego portu w Balczyku, gdzie zebrano około 2000 polskich lotników.

Kto to organizował?

– Grupa generała Władysława Sikorskiego z Francją i Anglią. Z portu Balczyk wynajętym greckim statkiem na 2000 osób dopłynęliśmy poprzez Morza Czarne i Śródziemne do Bejrutu w Libanie. Tam w samą Wigilię zostaliśmy przyjęci przez Legię Cudzoziemską. W Bejrucie stacjonowaliśmy 2 miesiące. Potem znowu morzem przedostaliśmy się do Marsylii. Pierwotnie rozmieszczono nas w obozach koło Alp, gdzie było potwornie gorąco. Dopiero później zostaliśmy przeniesieni niedaleko Lyonu.

To właśnie tam powstał polski dywizjon we Francji?

– Tak, 7 kilometrów od Lyonu zorganizowano 145. Polski Dywizjon z Francuzami. Na loty dostaliśmy bardzo dobre samoloty – myśliwce Morane'y – bo nasi piloci byli doskonale wyszkoleni. Wystarczyło im kilka lotów i byli gotowi.

Czy polscy piloci walczyli wspólnie z Francuzami?

– Tak, w walkach braliśmy udział razem z Francuzami, nawet Polacy strącili w akcjach 5 junkersów – niemieckich samolotów szturmowych. Francuzi nie byli zbyt waleczni. Niemcy wjeżdżali w głąb Francji motocyklami z zamieszczonymi na przyczepkach karabinami i robili panikę. Francja była w kompletnym rozgardiaszu. Po trzech następujących po sobie nalotach niemieckich Francuzi wsiedli do swoich limuzyn i uciekli do domu... Takie to było wojsko. Francja nie bardzo chciała z Niemcami walczyć.

A co się stało z polskimi lotnikami?

– Po ucieczce Francuzów z lotniska zostało tam nas Polaków około 200 ludzi: piloci, mechanicy, obsługa naziemna. Nie było żadnego środka transportu. Kompletnie zdesperowani, bo Niemcy byli tuż tuż, postanowiliśmy dojść do stacji kolejowej w Lyonie na piechotę. I tak, jak to wśród Polaków bywa, pośród wielu mechaników znalazł się też taki jeden, który umiał prowadzić pociąg. Złapaliśmy pociąg i zgodnie z wcześniejszym planem kolega poprowadził go przez Alpy aż do Morza Śródziemnego, do portu Andre, na granicy Francji z Hiszpanią. Tam załadowaliśmy się znowu na grecki statek i Morzem Śródziemnym dostaliśmy się do Oranu w Algierii – kolonii francuskiej, gdzie skonsolidowano całe francuskie uzbrojenie: samoloty, łodzie podwodne, które Francuzi mieli przekazać Niemcom. W Oranie stacjonowaliśmy tylko tydzień, a potem pociągiem przez całą Północną Afrykę jechaliśmy aż do Gibraltaru, gdzie czekaliśmy na konwój.

Jak dostał się Pan do Anglii?

– Okrężną drogą przez ocean z Gibraltaru do Glasgow, bo Francja była już wtedy okupowana przez Niemców. Na wodzie nieustannie atakowało nas niemieckie lotnictwo. Niemcy zatopili nasze 3 spośród 25 konwojowanych statków. Wśród żołnierzy panował niewyobrażalny strach. Po dotarciu na miejsce, do Glasgow, 2000 ludzi zamieszkało w parku, pod namiotami. Skąd wywożono nas do Blackpool, gdzie zorganizowano szkołę językową, w której przez 3 miesiące uczyliśmy się po angielsku nazw części, instruktażu. Później utworzono 2 szkoły pilotażu: Hawthorn i Newton, niedaleko Nottingham. W pierwszej uczono latać na myśliwcach, w drugiej na bombowcach.

Do której ze szkół został Pan skierowany?

– Zacząłem się szkolić na jednopłatowcach Tigermostach, ale ponieważ byłem najmłodszy i z wykształcenia mechanikiem z Polski, pewnego razu mój przełożony wezwał mnie do siebie i powiedział: „Ted, na żywe mięso przyjdzie czas. Brakuje mechaników. Ty pójdziesz do szkoły”. I wysłali mnie do rocznej szkoły mechaników do West Saint Super Mary w Blackpool. Moją specjalnością było podwozie samolotu, amortyzatory i hydraulika. W szkole uczyliśmy się od 8 rano do drugiej po południu mechaniki, a od drugiej po południu do ósmej wieczór języka angielskiego. Egzamin zdałem z bardzo wysoką 7. lokatą i po szkole od razu umieszczono mnie w Dywizjonie 303.

Co należało do Pana codziennych obowiązków jako mechanika?

– Mechanicy rano musieli uruchomić samoloty, sprawdzić olej, ciśnienie, obroty i co 40 godzin zrobić dokładny przegląd. Ja miałem swoją brygadę. Zajmowaliśmy się najszybszymi myśliwcami Speedfire X 9, które doganiały rakiety V1 i V2 wypuszczane przez Niemców z Francji. I trzeba pamiętać, że mechaników zawsze brakowało...

Jaka atmosfera panowała w Dywizjonie 303?

– Można powiedzieć, że myśmy nie mieli dowództwa. Byliśmy bardzo zgrani. Lubiliśmy razem grać w siatkę: piloci, mechanicy. Często siedząc w samolotach nasłuchiwaliśmy komend naszych pilotów wydawanych po polsku: „siedzi ci na ogonie” i tym podobnych.

Jacy byli polscy piloci?

– Polacy stracili wojnę, ale mieli ambicje i honor. Kiedy dostaliśmy samoloty równe technicznie niemieckim z wysuwanym podwoziem, operujące szybkością, polscy piloci panowali w powietrzu. Na początku Anglicy sądzili, że Polacy nie potrafią latać, ale później pokazaliśmy swoje męstwo.

Polscy lotnicy udowodnili to w bitwie o Anglię

– Przygotowywaliśmy się na inwazję, cały czas ćwiczyliśmy, czy w razie gdyby zginęła połowa, pozostali poradzą sobie. Każdy musiał umieć prowadzić cysternę. Niemcy bombardowali Anglię dzień i noc. Polskie Dywizjony myśliwskie 303 i 302 w dniu największego natężenia bitwy o Wielką Brytanię na pewno zestrzeliły 23 samoloty, a mówiło się o 30. Poza tym byliśmy najliczniejszą grupą cudzoziemską w szeregach RAF. Od sierpnia do końca października 1940 roku na 1733 zestrzelenia 203 były dokonane przez polskich pilotów, a 110 samolotów zestrzelił Dywizjon 303. W dowód uznania generał Władysław Sikorski nadał Dywizjonowi 303 imię Tadeusza Kościuszki.

Wspominał Pan o pomocy powstaniu warszawskiemu...

– Gdyby nie Rosja, mogliśmy być w Polsce momentalnie. Całe nasze skrzydło miało lądować w Lublinie na pomoc powstaniu warszawskiemu, ale Rosjanie nie zgodzili się... Zamiast tego nakazano nam lądować w Normandii. To był rok 1943, na początku 1944 zaczęła się inwazja. To, co się działo nad kanałem La Manche, było przerażające. Leciało 16 tys. samolotów, każdy musiał mieć pułap. Kiedy dolecieliśmy maszynami transportowymi nad kanał, dostaliśmy rozkaz powrotu do Anglii z powodu mgły, bo zachodziła obawa, że przy złej widoczności zahaczymy o balony zaporowe i siatki rozmieszczone z powodu rakiet V1 V2. Wróciliśmy do Northolt. Tak więc dwa razy lecieliśmy nad Kanałem La Manche, do Normandii.

Czy czuje się Pan bohaterem?

– Nie jestem bohaterem, spełniłem jedynie swój obowiązek wobec ojczyzny.

Jola Plesiewicz

Zdjęcia: Dariusz Piłka

Na zdj. Tadeusz Terlikowski z Dywizjonu 303 fot. Dariusz Piłka


Podziel się
Oceń

ReklamaDazzling Dentistry Inc; Małgorzata Radziszewski
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama