Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 16 listopada 2024 01:39
Reklama KD Market

Spektakularne urwiska i urwany tłumik. Odcinek 7


25-letni Kamil Knapczyk, podróżnik z powołania, a inżynier górnictwa z zawodu, na pomysł przejechania Stanów Zjednoczonych maluchem wpadł pod ziemią – podczas pracy w KWK Ziemowit w Lędzinach. Za 1200 zł kupił samochód. Maluch Julek dopłynął do Nowego Jorku 20 maja. Kamil i jego dziewczyna Natalia Dudziak ruszyli w podróż życia. Nasza gazeta objęła patronat medialny nad podróżą. Maluch jedzie więc przez Amerykę z logotypem „Dziennika Związkowego”. Oto kolejna relacja bohaterów z podróży…

Relacja z tego tygodnia mogłaby zająć kilka stron, bo działo się naprawdę sporo. Postaram się opowiedzieć najciekawsze momenty.

Szlak wiodący na Angel Landing w Parku Narodowym Zion, kolejne miejsce na naszej trasie, to jak do tej pory chyba największe "wow", jakiego doznałem w Stanach. Bardzo lubię chodzić po górach, ale łatwe szlaki mnie tak nie kręcą. Musi być adrenalina, wysokość, wtedy mam z tego prawdziwą przyjemność. Angel Landing jest do tego idealne. Lewą ręką trzymam się łańcucha, w prawej mam aparat i kolejne selfie z przepaścią w tle. Do tego kamera na głowie, by całe wejście nagrać. Cztery godziny i pokonaliśmy szlak w dwie strony. Nawet teraz, kiedy o tym piszę, mocniej bije serce.  Po obcowaniu z przyrodą wróciliśmy do Vegas, tam nocleg, po czym wypowiedziałem życzenie na głos, że muszę wrócić w te okolice. I pojechaliśmy dalej.

I tu rozpoczął się prawdziwie szalony tydzień. Już 60 km za Vegas zgubiliśmy uchwyt od tłumika, kilka kilometrów dalej kolejny. Musieliśmy się mocno zastanowić, czy uda nam się pokonać niebezpieczny odcinek Doliny Śmierci nie do końca sprawnym Julianem. Pomógł nam pewien Amerykanin, który załatwił sporo drutu i przymocował, jak tylko umiał tłumik do silnika. Wiedzieliśmy, że prędzej czy później to też nie wytrzyma, ale zabraliśmy sporo wody i obraliśmy kierunek na Death Valley. Już sam wjazd do niej przyprawił mnie o trochę stresu, bo kilkanaście kilometrów mocno w dół, a hamulce było czuć coraz mocniej. Udało się i mogliśmy z samego dna doliny podziwiać zachód słońca. Dopiero później zaczęliśmy się zastanawiać, jak wyjedziemy pod górkę. Z dwoma przerwami, ale się powiodło.

Później znowu z górki i niedowierzanie, gdyż trafiliśmy na pobojowisko, które zostawiła po sobie powódź. Pługopiaskarki ściągały z drogi tony błota, a my dzielnie Julianem pomiędzy nimi. Dopiero następnego ranka zobaczyłem, jak się ubrudził podczas tej przeprawy. Noc była bardzo długa, bo chcieliśmy dojechać do cywilizacji, żeby mieć zasięg w telefonie i ogólnie czuć  się bezpiecznie. Po drodze wokół paska klinowego zaplątała się linka, która nam pościnała kilka kabli w silniku, więc na pustyni zacząłem to naprawiać.



Znowu odpadł uchwyt, potem pękła rura i tak co chwilę kolejny zakład i kolejne spawanie, by za 20 kilometrów w kolejnym miejscu coś pękło..."



Kiedy cywilizacja była już prawie w zasięgu wzroku, strzelił pasek klinowy. Musiałem się zatrzymać, silnik znowu odrobinę się przegrzał. Nie chciałem stanąć na zakręcie, bo po okolicy jeździły tylko cysterny i spotkanie z taką byłoby tragiczne. Julian w rowie, ale bezpieczny, więc poszliśmy spać; rano wymieniłem pasek. Nasz kochany Wiciu, którego poznaliśmy w Kalifornii,  wcześniej znalazł zakład, który nareperuje tłumik, więc tam jechaliśmy. Po drodze tłumik jeszcze bardziej się urwał. Teraz już każdy musiał popatrzeć w naszą stronę, bo Julian był bardzo głośny. Okazało się, że chłopaki z warsztatu, gdzie jechaliśmy, nie chcą grzebać w Julianie. Dopiero kolejny zakład w Bakersfield z pomocą Wicia, który telefonicznie namówił właściciela do remontu tłumika, pomógł. Zrobione, jedziemy dalej!

Skoro u Juliana prawie wszystko dobrze (prawie, bo silnik coraz mocniej skakał w komorze i się przegrzewał), to jedziemy do Sequoia National Park. Postanowiliśmy, że co ma być, to będzie i pojechaliśmy pooglądać olbrzymie sekwoje. Powoli, metr po metrze pięliśmy się do góry. Co chwilę odpoczynek dla Juliana. Pocieszające było to, że moc dalej była, więc mogliśmy jechać pod te strome i zakręcone górki. Na każdym odpoczynku zatrzymywali się Polacy, bo to dość popularne miejsce, i nie mogli uwierzyć. Pytali po kilka razy o szczegóły i gratulowali odwagi, wytrwałości i pomysłu. W końcu pierwsza sekwoja, potem następne i następne. Na samej górze, na ponad 2 tys. m zaczęło brakować mocy, na szczęście byliśmy u góry, więc przed nami tylko zjazdy, to było pocieszające. Udało nam się wręcz doturlać aż do Fresno. Tam zrobiliśmy naradę z Natalią, co dalej z wyjazdem i uznaliśmy, że już najwyższa pora, żeby Julianem zajął się ktoś, kto ma pojęcie o tym wynalazku. Z pomocą przyszła Maria z Sacramento, która skontaktowała nas z Pawłem mieszkającym w Redwood City. Warunek był jeden – musieliśmy tam dojechać.

Zostawiliśmy Yosemite National Park, przecież nie możemy od razu zobaczyć wszystkiego. Całą drogę do Redwood Julian nam bardzo uatrakcyjniał. Przez drgania silnika układ wydechowy zaczął wyprawiać cuda. Znowu odpadł uchwyt, potem pękła rura i tak co chwilę kolejny zakład i kolejne spawanie, by za 20 kilometrów w kolejnym miejscu coś pękło.

Kiedy staliśmy na autostradzie i próbowałem z naszego asortymentu zapasowych rzeczy dopasować śruby, które ucięło w kolanku od układu wydechowego, zatrzymał się Roman z córką Marysią i zadeklarował, że nam kupi śruby i wróci. To już mnie zaczyna śmieszyć, bo zawsze, kiedy dzieje się coś złego, zaraz potem dla równowagi coś dobrego atakuje. Przypomniał mi się zabawny moment, kiedy to przed Doliną Śmierci Julian się zagrzał i siedziałem oparty o oponę aż wystygnie. Zatrzymało się auto i wyskoczyła dziewczyna, dała nam dwa piwa, zapytała czy wszystko ok i pojechała dalej. Taka to ruletka nam towarzyszy, zawsze pech w parze ze szczęściem, i takim szczęściem był Roman, który podczas zakładania nowych śrub przypomniał sobie, że w okolicy mieszka Polak, który dawno temu był mechanikiem i 126p zna doskonale. Jednak nie udało nam się do niego dodzwonić. Na szczęście byliśmy bardzo blisko Redwood, więc doczłapaliśmy do Pawła, który całe życie składał motory, jednak malucha nigdy. Pomógł ile tylko mógł, ale Julian dalej nie przypominał tego, który wyjechał z kontenera.

Pan Jan z pewnością uratował ten wyjazd i dzięki jego pomocy Chicago wydaje się być już całkiem w naszym zasięgu możliwości"



Postanowiłem wyszukać tego Polaka, o którym mówił Roman, bo wiedziałem, że to nasza ostatnia deska ratunku. Wyobraźcie sobie, że odbieracie telefon i obca osoba w kilku zdaniach streszcza swoją historię i prosi o pomoc. Pan Jan powiedział, że jak uda nam się dojechać do niego, to rzuci okiem. Udało się. Wyciągnęliśmy z panem Janem silnik, naprawa kilku usterek zajęła nam cały dzień. Byłem bardzo spokojny, dotychczas u mechaników, którzy działali z Julianem czułem niepewność, a tutaj spokój i opanowanie. Wiedziałem, że musi być dobrze!

Po całym dniu Piotrek, syn pana Jana, zaprosił nas do siebie. A Julian? Julian is back! W końcu mamy naszego Juliana w pełni zdrowego i gotowego na największe wyzwania. Następny dzień w drodze do San Francisco. W końcu bez nerwów i wyczekiwania usterki, a tu bum i nie mamy paska klinowego. Kolejna awaria, o której nie napisałem, to uszczerbione koło pasowe, które będzie uszkadzało paski, ale niestety nie mamy zapasowego ze sobą. Kupiliśmy więc zapas pasków i pojechaliśmy zwiedzać San Francisco.

Pan Jan z pewnością uratował ten wyjazd i dzięki jego pomocy Chicago wydaje się być już całkiem w naszym zasięgu, a ja w końcu znowu mogę zwiedzać i delektować się tym, a nie wyczekiwać, kiedy auto znowu stanie. I patrzę też na swoje palce, a one w końcu nie są umazane smarem. Stawiam kropkę i mam nadzieję, że następny tydzień obędzie się już bez spotkań z pechem.

To tyle, do Chicago pozostało nam 4 tys. km. Wyliczyłem, że bez awarii uda nam się dotrzeć na 27–28 lipca.

Tekst i zdjęcia Kamil Knapczy



 

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama