Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 16 listopada 2024 01:56
Reklama KD Market

Maluchem dookoła USA. Przedsmak Dzikiego Zachodu i awaria. Odcinek 4


25-letni Kamil Knapczyk, podróżnik z powołania, a inżynier górnictwa z zawodu, na pomysł przejechania Stanów Zjednoczonych maluchem wpadł pod ziemią – podczas pracy w KWK Ziemowit w Lędzinach. Za 1200 zł kupił samochód. Maluch Julek dopłynął do Nowego Jorku 20 maja. Kamil i jego dziewczyna Natalia Dudziak ruszyli w podróż życia. Nasza gazeta objęła patronat medialny nad podróżą. Maluch jedzie więc przez Amerykę z logotypem „Dziennika Związkowego”. Oto kolejne relacja bohaterów z podróży…

Pozdrowienia z Los Angeles – właśnie tak miała zaczynać się kolejna relacja z naszej amerykańskiej przygody. Nie przypuszczałem, że tę relację będę pisał, siedząc na fotelu w garażu i doglądając mechanika, który rozebrał właśnie cały silnik na części pierwsze.

Jednak po kolei, emocje zostawmy na później. Nasz kolejny tydzień zaczął się w San Antonio i tutaj, tak samo jak w Houston, przywitał nas deszcze i wiatr. Jednak w SA sztorm Billy okazał się łaskawszy, a my musieliśmy odczekać około godziny w aucie, by przestało padać, ale opłaciło się. Zwiedzanie Alamo, później spacer Riverwalk wśród zieleni i kanałów.

Po San Antonio obieramy kierunek na Banderę, wioskę przypominającą trochę tę z westernów.  Bandera wydała się nam  granicą pomiędzy Dzikim Zachodem a resztą świata, bo gdy z niej wyjechaliśmy, krajobrazy zaczęły stawać się coraz bardziej dzikie. Postanowiliśmy, że zjedziemy z autostrady i pojedziemy alternatywnymi drogami, by lepiej przyjrzeć się Teksasowi. Dochodziło do sytuacji, że przez pół godziny nie musiałem skręcać kierownicą i nie spotkaliśmy nikogo. Dzień zakończyliśmy bardzo późno, a cały wieczór towarzyszyła nam burza i pokaz błyskawic.

Kolejny dzień prawie calutki jechaliśmy, bardzo nam zależało, żeby dotrzeć do Parku Narodowego Carlsbad Caverns. Do jaskiń można dostać się na dwa sposoby: windą lub naturalnym zejściem. Niestety dowiedzieliśmy się o tym po fakcie, bo nie skorzystalibyśmy z windy. Jaskinie po prostu zapierają dech w piersiach. Tyle różnych form, stalaktyty, stalagnaty, kolumny, coś pięknego. Nie żałowaliśmy ani trochę, że musieliśmy nadłożyć drogi, bardzo polecam to miejsce każdemu, kto będzie w okolicy. Ale jedziemy dalej, bo i tak nie mam słów na opisanie wrażeń.

Kilka kilometrów od jaskiń jest pole namiotowe, na którym postanowiliśmy spędzić noc. Rano po spakowaniu okazało się, że maluch nie chce odpalić. Więc na podnośnik, rzut oka i wydawało się, że to rozrusznik. Postanowiliśmy, że będziemy odpalać „na pych” i poczekamy, aż eksperci wypowiedzą się w tym temacie, by mieć pewność przy wymianie. Sytuacja wyglądała ciekawie – gdy tylko się zatrzymaliśmy, ludzie jak zwykle podchodzili, pytali o auto i robili zdjęcia. Jakież było ich zdziwienie, kiedy przy ruszaniu Natalia wskakiwała na mój fotel, a ja pchałem…

Tego dnia spotkała nas znów niemiła niespodzianka. Naszym kolejnym celem miały być wydmy nieopodal White Sands, a z racji tego, że dookoła nic nie ma i nie można było się zgubić,  pojechaliśmy najkrótszą drogą na mapie z El Paso do celu. Po przejechaniu około 50 mil okazało się, że do celu mamy jeszcze jakieś 10, ale przed nami wyrosła baza wojskowa i musimy zawrócić, i jechać objazdem ok. 100 mil. Ech, co za dzień. Postanowiliśmy, że odpuścimy wydmy i pojechaliśmy w kierunku Tuscon. Mieliśmy dojechać na nocleg właśnie tam, jednak od dzisiaj moją pechową liczbą jest 19 (taki był dzień wyprawy), bo jakieś 100 km od Arizony Juliana zaczyna coraz bardziej dławić, coś mu nie odpowiada. Zjeżdżamy i zasypiamy na rest area.

Gdy tylko się zatrzymaliśmy, ludzie jak zwykle podchodzili, pytali o auto i robili zdjęcia. Jakież było ich zdziwienie, kiedy przy ruszaniu Natalia wskakiwała na mój fotel, a ja pchałem…"



Plan na kolejny dzień był prosty – wstać jak najwcześniej i zabrać się za malucha, żebyśmy mogli utrzymać naszą dobrą prędkość przelotową od wybrzeża do wybrzeża. Wieści płynące z internetu potwierdzają moje przypuszczenia, że do wymiany jest rozrusznik. Po kilku próbach podniesienia auta wychodzi, że strasznie się naszemu Julianowi zardzewiało. Wypchałem malucha jedną stroną na krawężnik i rozpocząłem wymianę. Udało się i maluch odpalił, jednocześnie dławienie z dnia poprzedniego uspokoiło się. Może to karma wróciła, bo wieczorem daliśmy całego tuńczyka bezdomnemu wychudzonemu kotu na parkingu…

Jednak jazda powoli przestaje być komfortowa, bo na zewnątrz jest już grubo ponad 40 stopni. Od dzisiaj zmieniamy harmonogram dnia. Będziemy jeździć rano i wieczorem, a południe i popołudnie przeznaczać na zwiedzanie lub nadrabianie zaległości związanych z dziennikiem podróży oraz relacjami w internecie. W Tuscon chciałem zobaczyć cmentarzysko starych samolotów. Przez płot można tam zobaczyć zarówno te wycofane, jak i te w stanie oczekiwania maszyny, które są gotowe do startu po 8 godzinach, a jest ich tam baaardzo dużo. W Tuscon nawigacja nie mogła złapać sygnału, zastanawiałem się czy to przypadek, czy obecność tych wojskowych baz maczała w tym palce. Jednak nie ma się co więcej zastanawiać, trzeba jechać na zachód słońca, a ten robi ogromne wrażenie w Parku Narodowym Saguaro. Kolejne bajeczne miejsce, które mamy okazję zobaczyć. Tysiące kaktusów, a nad głowami niebo co chwilę zmieniające kolory. Postanawiamy zostać tam na noc i rano dobrze się przyjrzeć temu miejscu.

Nazajutrz wybijają nam trzy tygodnie w podróży. Dzień bardziej przeznaczamy na jazdę, bo Polonia z Kalifornii już wysyła zaproszenia, jednak musimy pauzować w największym słońcu, żeby Julianowi nic się nie stało, przez co nie docieramy do celu, ale jesteśmy już bardzo blisko.

Następnego dnia mamy czas na odwiedzenie niezwykłego miejsca, dość tajemnicze i magiczne – miasteczko Slab City. Bez prądu i wody, a jednak ludzie chcą tam mieszkać. Prawdziwa mekka squatersów i ludzi, którzy z różnych względów zechcieli odpocząć od innych i zamieszkać na pustyni.

I na razie wystarczy zwiedzania, następne będzie już nad Pacyfikiem – Los Angeles. Jedziemy do Polonii, która nas zaprosiła. Robimy przerwy, bo właśnie przejechaliśmy drugą depresję w Stanach, czyli Salton Sea i 69 m p.p.m. Jednak na dosłownie dwa kilometry przed celem zauważam, że za maluchem zaczyna się dymić, a tylna szyba jest umazana olejem. Szczęście w nieszczęściu, że stało nam się to tak blisko noclegu, a nie gdzieś na pustyni. Jednak wykluczone, że maluch w takim stanie pojedzie dalej. Więc parkujemy go w garażu i z Witkiem próbujemy się zorientować, co mu dolega. Usterka wydaje się być poważna. Właśnie siedzę w garażu i próbuję się dogadać z mechanikiem, a kiedy on jest zajęty silnikiem, ja pisze tę relację. Czy uda się postawić Juliana na koła? I ile nam to zajmie? To już w kolejnym odcinku. Trzymajcie tymczasem kciuki.

Pozdrawiam serdecznie i wielkie podziękowania dla Witka i jego żony Anety, że nam pomogli w tym kryzysie.

Tekst i zdjęcia: Kamil Knapczyk

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama