25-letni Kamil Knapczyk, podróżnik z powołania, a inżynier górnictwa z zawodu, na pomysł przejechania Stanów Zjednoczonych maluchem wpadł pod ziemią – podczas pracy w KWK Ziemowit w Lędzinach. Za 1200 zł kupił samochód. Maluch Julek dopłynął do Nowego Jorku 20 maja. Kamil i jego dziewczyna Natalia Dudziak ruszyli w podróż życia. Nasza gazeta objęła patronat medialny nad podróżą. Maluch jedzie więc przez Amerykę z logotypem „Dziennika Związkowego”. Oto kolejna relacja bohaterów z podróży…
Po wieczornym spacerze po Miami pojechaliśmy w stronę Florida Keys. Miami pożegnało nas zapierającym dech w piersiach widokiem z mostu, na którym nie mogłem się zatrzymać, więc świetne zdjęcia przeszły koło nosa. Tym widokiem było downtown, niesamowicie oświetlone, zmieniające kolory. Ale trzeba było jechać dalej.
Kolejny dzień zaczęliśmy od plażowania w parku stanowym Bahia Honda, tuż za 7-milowym mostem. Tutaj ciekawostka, im bardziej w głąb Florida Keys, tym częściej można spotkać najbardziej wysunięte na południe Stanów miejsca. Oczywiście park Bahia Honda też się tym szczycił. Sam przejazd aż do Key West jest wspaniały, z lewej ocean, z prawej Zatoka Meksykańska, co chwila wysepka, mostek, wysepka, mostek. Przez upał trochę w pośpiechu zaliczyliśmy nasze punkty, które chcieliśmy odwiedzić. Następnie trafiliśmy pod polski sklep Pierogi, a jego właścicielka dała nam na drogę polskie kabanosy (miło!). Niestety nie udało nam się zobaczyć Kuby, którą podobno widać w czasie dobrej przejrzystości.
Piątek miał być spokojnym dniem, mieliśmy wrócić na półwysep i poszukać airboat w jakiejś rozsądnej cenie. Maluch miał ochotę do jazdy, więc szybko nam to poszło. Sama przejażdżka airboat robi wrażenie, huk wiatraka i styl prowadzenia łodzi, która momentami płynie bokiem, na początku budziły obawy. Jednak nasz przewodnik Mosquito, był zaprawionym sternikiem, co pozwoliło mu szybko dowieźć nas w miejsce żerowania krokodyli. Super przejażdżka!
Po „polowaniu” na krokodyle mieliśmy jechać spokojnie zachodnim wybrzeżem Florydy, by na sobotę dojechać do Clearwater, gdzie czekać mieli na nas kolejni Polacy, którzy nas zaprosili. Jednak po wprowadzeniu w GPS adresu okazało się, że jeśli Julian będzie miał ochotę, to uda się mu dojechać jeszcze tego wieczora. Michał, który nas zaprosił, zmotywował nas: „drzwi są dla Was otwarte”, więc zadecydowaliśmy, że jedziemy. Naszym pechem była olbrzymia chmura, która zechciała z nami podróżować, a nasz bohater Julian najbardziej na świecie nie lubi deszczu – zaczyna wtedy grymasić, kaszleć i się dławić. Ale to wyjątkowe auto, więc resztką sił udało mu się dowieźć nas do Clearwater. Mamy szczęście do wspaniałych ludzi na naszej drodze – rozmowom znów nie było końca.
Nasi nowi znajomi chcieli byśmy zregenerowali siły u nich także następnego dnia – nie daliśmy się długo namawiać, zwłaszcza że Natalia miała tego dnia urodziny, a na Juliana czekała niespodzianka. Po południu przyjechała Magda, koleżanka Natalii oraz Jacek – bardzo pozytywny gaduła, przyjaciel gospodarzy. Jacek to taki typ gaduły, z którym akurat chcesz pogadać o wszystkim i o niczym. Szybko wygonił Natalię do auta Michała i Martyny, a ze mną w maluchu pojechaliśmy na spotkanie z żółciutkim fiacikiem Krzyśka i Adama. „Szkoda, że nie zostajecie do poniedziałku, bo przypływają dwa następne i duży fiat” – te słowa powtarzali kilkukrotnie. Już w dwa maluszki zrobiliśmy przejazd przez Clearwater, a potem pod Centrum Polonijne im. Jana Pawła II, gdzie spotkaliśmy się przez moment z Polonią. Julian otrzymał oklaski od zgromadzonych Polaków, po czym pojechaliśmy na pogaduchy, bo mieliśmy wiele wspólnych tematów, tym razem aż do grubo po 2 w nocy.
I znowu w drogę. Przyznam, że trochę się rozleniwiliśmy u naszych gospodarzy. Jednak wiemy, że to nawet nie połowa naszej wyprawy. Obraliśmy kierunek Panama City Beach, bo tak podpowiadał nam nasz road book. Spędziliśmy dobre kilkanaście dni, żeby się przygotować i nie opuścić żadnego ciekawego miejsca na trasie. Teraz nasz przewodnik mówił: okolice Panama City i Pensacola – piękne plaże. I już następnego dnia leżeliśmy na dzikiej plaży w tych okolicach. Ponieważ trochę nam się usnęło, spaleni uciekaliśmy do auta, które przeczekało najgorętszą porę dnia w cieniu. Zatrzymaliśmy się jeszcze w okolicach Destin, bardzo ciekawe miejsce z mielizną na środku zatoki, chyba tak to mogę nazwać. Byłem zmuszony do długiej kąpieli, kiedy płynąłem za butami, które porwała mi fala. Taki beztroski dzień, naładowane akumulatory, więc po prostu jechaliśmy sobie naszym tempem do przodu.
Kolejnym miejscem był Nowy Orlean, jedziemy wzdłuż Jeziora Pontchartrain, które wygląda jak morze. To straszne, jak wjeżdża się do miasta i widać tyle pustostanów. Trochę mnie to zaskoczyło, że Amerykanie nie potrafią się podnieść lub po prostu uciekli. Naszym celem była dzielnica French Quarter. Podobno huragan oszczędził tę dzielnicę, jednak cała była rozkopana, a śmierdziało w niej bardziej niż w Nowym Jorku. Trochę inaczej sobie to wyobrażałem, ale gdybym tylko miał katar i nic nie czuł, to o Nowym Orleanie mógłbym pisać w samych superlatywach. Gdyby nie nowe auta zaparkowane na ulicach, można by odnieść wrażenie, że przeniosłem się w czasie. Odwiedziliśmy Park Armstronga, razem z pomnikiem. Pospacerowaliśmy po French Quarter, a na koniec odpoczęliśmy nad brzegiem Missisipi. W drodze do auta udało nam się zobaczyć podobno najdłużej działającą bez przerwy tawernę w całych Stanach. Tam już kompletnie wydawało nam się, że cofnęliśmy się w czasie.
Po sprawdzeniu pogody na najbliższe dni okazało się, że Teksas przywita nas razem z Billym – sztormem tropikalnym, który akurat nawiedza miejsca, w które jechaliśmy. Houston deszczowe, a jak mokro, to Julian traci ochotę do jazdy, więc nasz kolejny etap w wolnym tempie; zatrzymujemy się na zmianę na tankowanie, jedzenie, żeby Julian odpoczął, gdy zbyt mocno pada. W Houston pojechaliśmy tylko w dwa miejsca, bo zupełnie nie chciało nam się go zwiedzać w tej pogodzie. Pierwsze z nich – San Jacinto Battleground State Historic Site – z wielkim monumentem oraz okrętem zwiedzaliśmy prawie z auta, wychylając się tylko do zdjęcia. Następnie ArtCar muzeum, w którym zobaczyliśmy np. auto oklejone muszlami. Przewodnik nie wiedział, ile muszli ma na sobie, ale stworzenie go zajęło autorowi 6 miesięcy. Z racji, że dalej pada i tylko chwilowo przestaje, postanawiamy jechać do San Antonio. Może tam będzie już bez deszczu, ale o tym już w następnym połączeniu.
Tekst i zdjęcia: Kamil Knapczyk
Reklama