Susan Sadlowski-Garza, wieloletnia działaczka związku zawodowego nauczycieli chicagowskich, wygrała wybory na urząd radnej 10. okręgu zaledwie 20 głosami. Jak twierdzi, swoje zwycięstwo zawdzięcza m.in. ojcu, Edwardowi Sadlowskiemu, działaczowi związkowemu, który niegdyś pomagał polskiej Solidarności.
Andrzej Kazimierczak: Jak głęboko sięgają polskie korzenie najnowszej chicagowskiej radnej?
Susan Sadlowski-Garza: Rodzina ze strony mojej matki nosiła nazwisko Slezak. Dziadkowie przyjechali z Polski, choć do dzisiaj nie wiem, z jakiej części starego kraju. Moja babcia nie miała nawet aktu urodzenia, więc trudno nam było ustalić, skąd pochodzi i wszystkie dane o niej są praktycznie zmyślone. Babcia zmarła, gdy miałam 6 lat i niewiele ją pamiętam. Praktycznie nie mówiła po angielsku, wyłącznie po polsku. Dziadkowie w rozmowach z mówiącą po angielsku resztą rodziny najczęściej używali języka polskiego wtedy, gdy nie chcieli, by dzieci wiedziały, o czym toczy się rozmowa. Pamiętam nawet, jak dziadek straszył niesforne dzieci: zamknę cię w kozie, co oznaczało siedzenie za karę w jakimś, najczęściej ciemnym pomieszczeniu. Jedno jest pewne – dziadkowie ze strony matki pochodzili z Polski. Podobnie jak Sadlowscy, dziadkowie ze strony ojca. Dziadek Sadlowski pracował w jednej z podchicagowskich hut i wiem, że nigdy nie nauczył się angielskiego. Dziadkowie ze strony matki osiedlili się w dzielnicy Hegewish, zaś ze strony ojca w południowej dzielnicy Wietrznego Miasta, którą niegdyś zamieszkiwała naprawdę duża społeczność polonijna.
Rozumiem, że mając takich przodków, polska tradycja w Pani domu była zawsze kultywowana...
– Tak, szczególnie w dziedzinie kulinariów. Nie nauczyliśmy się wprawdzie języka polskiego, ale pod innymi względami byliśmy tradycyjną polską rodziną. Na naszym stole często gościły pierogi, gołąbki, a nawet zupa, która nie jest nawet znana w całej Polsce – czernina. Nikt nie robił pierogów tak jak moja babcia. Smak tych pierogów zapamiętałam na zawsze. Szczególnie wierni polskiej tradycji byliśmy, obchodząc Boże Narodzenie, kiedy wszystkie potrawy spożywane w Wigilię musiały być przygotowane i podane do stołu tak, jak nauczyli nas polscy dziadkowie i rodzice. Polskich zwyczajów i obyczajów wyniesionych z domu rodzinnego się nie zapomina i jestem przekonana, że i moje dzieci będą je już w swoich własnych domach kontynuować. Mama nie była może dobrą kucharką, ale za to doskonale gotował mój ojciec, który nawet był kucharzem w amerykańskim wojsku. Potrafi sporządzać potrawy z całego świata, w tym też wiele z polskiego jadłospisu.
Niedawno została Pani ogłoszona zwyciężczynią wyborów na urząd chicagowskiej radnej. Wygrana przewagą zaledwie 20 głosów. Czy takie zwycięstwo należy cenić bardziej od innych?
– Z całą pewnością życzyłabym sobie, by moja przewaga była znacznie większa, ale cenić należy każdą wygraną. Wynik tych wyborów dowodzi, że każdy głos się liczy. Spośród 26 tys. mieszkańców uprawnionych do głosowania przy urnach pojawiło się niecałe 12 tysięcy. To nie jest nawet połowa. Mam jednak nadzieję, że wszyscy wyborcy wyciągną z tych wyborów wniosek, że ich głos naprawdę zawsze się liczy i rzeczywiście może zdecydować o ostatecznych rezultatach. Ja oczywiście jestem dumna z wygranej i zaszczycona faktem, że będę mogła piastować funkcję chicagowskiej radnej, reprezentując okręg, w którym się urodziłam, wychowałam i wychowałam swoje dzieci.
Ilu polskich wyborców zamieszkuje 10. okręg?
– Dokładnie nie wiadomo. Ocenia się, że w gronie 26 tys. wyborców w 10. okręgu ok. 1 tys. to Amerykanie polskiego pochodzenia. Nasza dzielnica była niegdyś licznie zamieszkana przez Polaków, ale niestety wiele rodzin już się wyprowadziło. Pozostała tylko niewielka społeczność w Hegewish. Ale ta społeczność w dużym stopniu przyczyniła się do tego, że osiągnęłam taki, a nie inny wynik wyborczy.
Jak ocenia Pani zakończoną kampanię wyborczą?
– Krótko mówiąc, była bezwzględna. Prowadziłam kampanię wyborczą, jednocześnie pracując na cały etat w charakterze doradcy pedagogicznego w szkole Jane Addams Elementary. Tak więc w dzień chodziłam do pracy, a kampanię prowadziłam tylko wieczorami i w weekendy. To wymagało z mojej strony ogromnego wysiłku i samozaparcia, ale w ostatecznym rozrachunku ciężka praca przyniosła rezultaty.
Pani ojciec Ed Sadlowski był przez wiele lat aktywnym działaczem związku zawodowego pracowników przemysłu stalowego. Czy korzystała Pani z jego doświadczeń?
– Od 20 lat jestem aktywna w związku zawodowym nauczycieli chicagowskich, pełniąc od kilku lat funkcję wiceprezesa. Odpowiadam za kontakty z nauczycielami 69 szkół, w tym ze wszystkimi z 10. okręgu. Związek zawodowy nauczycieli zawsze przyjmował aktywną rolę w działaniach na rzecz równości społecznej. Ojciec, który zawsze walczył o prawa robotników, nauczył mnie, by zawsze stawać po stronie słabych i bezbronnych. Nauczył mnie, by nie siedzieć cicho i czekać na mannę z nieba, lecz domagać się dla klasy pracującej w naszym kraju lepszych warunków pracy i lepszej płacy. Zyski nie mogą iść w całości do kieszeni milionerów. Ludzie pracy zasługują na lepsze jutro za swoją ciężką pracę i codzienne wyrzeczenia. Ja zawsze walczyłam o te cele, z którymi identyfikował się mój ojciec.
Pani ojciec walczył nie tylko o prawa amerykańskich robotników...
– Tak, pamiętam jak mój ojciec organizował w latach 80. ubiegłego wieku pomoc dla Związku Zawodowego Solidarność w Polsce. Organizował zbiórki w Chicago, a część kontenerów z żywnością i odzieżą osobiście zawoził do Polski. Spotykał się tam z Lechem Wałęsą. Zawsze wyrażał dumę z faktu, że może przyjść z pomocą polskim związkowcom walczącym o przysługujące im prawa. Byłam wtedy małą dziewczynką i nie bardzo rozumiałam, o co toczy się gra w Polsce. Zrozumiałam to później i cieszyłam się, że w swojej działalności związkowej ojciec nie zapomniał o robotnikach w ojczyźnie swoich dziadków.
Rozumiem, że w minionej kampanii ojciec był Pani politycznym doradcą...
– Tak, choć wprawdzie nazywam go fotelowym doradcą, to odegrał on ogromną rolę w moim zwycięstwie. Jest i pozostanie moim mentorem, który jest ze mnie niezmiernie dumny i na którego rady zawsze będę się zdawać, pełniąc odpowiedzialną funkcję chicagowskiej radnej. Nie darmo w swoim biurze radnej na poczesnym miejscu wisi zdjęcie mojego ojca. Chcę, by w tym miejscu był zawsze obecny, przynajmniej duchem.
Czy zamierza Pani być sojusznikiem burmistrza Rahma Emanuela?
– Absolutnie tak. To przecież mój szef. Będę popierać wszystkie inicjatywy burmistrza, które mają na względzie dobro mojego okręgu wyborczego i jego mieszkańców.10 okręg ma wiele potrzeb i problemów, które się nawarstwiały przez lata i które można rozwiązać tylko we współpracy z burmistrzem i całą radą miejską.
Jaki los czeka programy dla dzieci i młodzieży „Safe-Kids” i „Bully Patrol”, które pomogła Pani stworzyć w chicagowskich szkołach?
– Nie ukrywam, że te i inne programy są jak moje dziecko, którego nie chcę oddać nikomu. Po 22 latach zmuszona jednak jestem przekazać je w inne ręce. Ich realizacja przynosiła mi taką satysfakcję, że trudno to z czymkolwiek porównać. Na szczęście mam obietnicę, że będę mentorem swojego następcy, który z moją pomocą zapewni, że te tak bardzo potrzebne dzieciom programy wciąż będą pomocne najmłodszym. Sprzyjać temu będzie obiecywana w kampanii polityka „otwartych drzwi”, gdy raz w miesiącu moje biuro będzie stać otworem dla wszystkich dzieci z mojego okręgu. Tutaj wciąż odbywać się będą spotkania i warsztaty dla najmłodszych. Nawet na stanowisku radnej kontaktu z dziećmi i rodzinami nie zamierzam tracić.
Dziękuję za rozmowę.
[email protected]
Reklama