Joanna Sielewicz dała się poznać polonijnej publiczności jako wykonawczyni klasycznych tańców hinduskich, a obecnie fascynuje widzów i słuchaczy koncertami muzyki indiańskiej, granej na autentycznych indiańskich fletach. Na swój ostatni występ zaprosiła również wirtuozów australijskiego didgeridoo i afrykańskich bębnów.
Zaczynała przygotowania do swojej niezwykłej kariery artystycznej od dzieciństwa. W dziedzinie tańca była samoukiem. Przyglądała się różnym tancerzom, szukała materiałów, nawet w gazetach, i patrząc na pozycję tancerza lub tancerki, naśladowała ją przed lustrem i ćwiczyła.
Hinduską tancerkę zobaczyła pierwszy raz w Polsce, podczas jej europejskiego tournée. Pomyślała wtedy, że chciałaby właśnie tak tańczyć.
Muzyki uczyła się w szkole, w klasie akordeonu. Rodzice kupili jej mniejszy instrument, z 80 basowymi guzikami, ale i tak był dla niej ciężki, kiedy jako 7-latka dźwigała go na plecach do szkoły. Jej ręce jakoś go ogarniały, ale nos wchodził między fałdy miecha i nic nie widziała, robiła wszystko na wyczucie. – Kiedy trochę urosłam i mogłam wychylić nos spoza instrumentu, dostałam większy, na 120 basów, i dalej nic nie widziałam – mówi z uśmiechem artystka.
Jej dziadek miał akordeon guzikówkę. Jako mała dziewczynka lubiła zamykać się z nim w szafie i w otaczającej ją ciszy naciskać różne guziki, rozciągać miech i wsłuchiwać się w te dźwięki.
Tańca hinduskiego uczyła się w Polsce od nauczycieli z Anglii. Po sukcesie na konkursie we Francji dostała propozycję nauki w paryskiej szkole tańca na wydziale etnicznym, jednak nie miała żadnego dokumentu potwierdzającego jej kwalifikacje. Przyjechała do USA na zaproszenie Natya Dance Theatre w Oakbrook, jednej z najlepszych szkół klasycznego tańca hinduskiego. Cztery lata nauki dały jej dyplom i sposobność nawiązania wielu kontaktów z hinduskimi artystami, z którymi współpracuje do dziś.
Ma szczególną publiczność w Arizonie, gdzie od 25 lat wyjeżdża na warsztaty artystyczne i występy. Wyjazdy do Arizony i Kalifornii pozwoliły jej na ciągły kontakt z naturą. Odwiedzała parki narodowe, które – jak mówi – otworzyły ją na naturę i jej wibracje. Któregoś dnia, będąc w Brice Canyon, jednym z najpiękniejszych parków narodowych, usłyszała flet. – Gdzieś tam w oddali ktoś na nim grał. To były sekundy, które tak mną wstrząsnęły, że z oczu popłynęły mi łzy i poczułam: to jest to, co chcę robić w życiu. Tak się uzewnętrznić i w ten sposób pomagać ludziom.
– To bardzo wzruszające, kiedy po występie przychodzą ludzie i mówią, że zmieniłam ich życie. Jesteśmy wszyscy tak emocjonalnie zablokowani, że czasem wystarczy jeden ruch, jeden dźwięk, żeby to uwolnić. W moim przypadku to był jeden ruch tancerki, jeden dźwięk fletu i już wiedziałam, gdzie jestem na tej ziemi, co powinnam robić.
Taniec i muzyka są dla Joanny duchowymi ścieżkami. Taniec to nie tylko taniec; jest w nim mnóstwo modlitwy. Podobnie jest z fletem indiańskim. One pomagają człowiekowi dotrzeć do wnętrza samego siebie.
Indiańska muzyka, którą wykonuje, to jej własne kompozycje. Zależało jej na opinii szamanów. Indianka, która od kilkudziesięciu lat prowadzi w Chicago centrum szamańskie, potwierdziła, że kompozycje Joanny, to muzyka szamańska. Słuchając jej, wchodziła w głęboki trans. – Razem z przyjaciółmi obserwowaliśmy, jak wchodzi w te transy, jak jej ciało reaguje. To było niesamowite widowisko, które chciałabym kiedyś pokazać – połączenie tańca szamańskiego z muzyką.
– Nie ma określonych reguł, które mówiłyby, co jest szamanizmem, a co nie jest. Bo naprawdę każdy z nas jest w jakimś sensie szamanem, trzeba tylko to w sobie odkryć – mówi artystka, która zdecydowanie chodzi po szamańskich ścieżkach.
Na ostatnim koncercie, kiedy grał z nią razem Kyle Servais (didgeridoo; instrument dęty australijskich aborygenów - przyp. red. ), ich muzyka brzmiała tak, jakby te dwa instrumenty, te dwa rodzaje ekspresji istniały od zawsze razem. Bo aborygeńskie didgeridoo jest też instrumentem szamańskim, tak samo jak afrykańskie bębny, na których grała Jen Halman, nauczycielka tańca afrykańskiego.
Joanna planuje połączenie w przyszłości różnych szamańskich instrumentów z całego świata. – Ten koncert był próbą tego, co można stworzyć. Czwarty muzyk to był Sergiej Zujew, przywieziony przez tamtych dwoje Ukrainiec. Przyjechał z dzwonkiem pasterskim i maleńką grzechotką. Miał być na widowni, ale podczas półgodzinnej próby, prowadzonej, by dopasować tonację instrumentów, on gdzieś tam sobie podgrywał. Robił to tak wspaniale, że zaprosiliśmy go na scenę. A więc ten koncert to była jedna wielka improwizacja, która powstała przez pół godziny. Myśmy się nigdy wcześniej nie widzieli.
Następna płyta artystki w ramach projektu „Gloryfica” będzie prezentowała szamanizm wschodni, z użyciem instrumentów z Indii, Turcji, Izraela. Joanna chce pokazywać ludziom głębokie wewnętrzne klimaty szamanizmu z różnych kontynentów i różnych kultur. W Europie bardzo interesuje ją muzyka Bałkanów, zwłaszcza śpiew, w połączeniu z bałkańskim instrumentarium. – I kto wie, czy nie zajmą mnie któregoś dnia klimaty starosłowiańskie – dodaje.
To, co pomaga jej w twórczości, której inspiracją jest natura, puls życia, matka ziemia, to jej ogromny szacunek dla wszystkiego co żyje – zwierząt, ptaków, roślin: we wszystkim widzi brata czy siostrę. W związku z tym jest już od 30 lat wegetarianką. – Ten zawarty w dzieciństwie sojusz ze zwierzętami i roślinami też pomógł mi w dotarciu do dźwięków natury, w usłyszeniu bicia serca drugiej istoty.
Krystyna Cygielska
Zdjęcia: Artur Partyka
Zdjęcie główne: Joanna Sielewicz gra na bębnie indian Ameryki Środkowej
[ot-gallery url="http://dziennikzwiazkowy.com/gallery/joanna-sielewicz/"]