"W drugiej połowie lat 1980. mieszkałem w USA. Po obradach Okrągłego Stołu w Polsce zostałem pełnomocnikiem Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie na Środkowy Zachód USA oraz przewodniczącym komisji wyborczej w Konsulacie Generalnym PRL w Chicago z ramienia „Solidarności”. Stało się tak po wizycie Jacka Kuronia, który otrzymawszy wreszcie od ekipy gen. Kiszczaka paszport, przyleciał w 1989 r. na 3-Majowe święto Polonii – chicagowską paradę, która zawsze tego dnia maszeruje ulicami Wietrznego Miasta.
Miesiąc później, w sobotę 3 czerwca, o wpół do piątej rano przyjechałem z domu do Konsulatu Generalnego PRL w Chicago przy eleganckim bulwarze Lake Shore Drive. Przed otwarciem obu lokali wyborczych (każde polskie wybory w Ameryce Płn. odbywają się ze względu na różnicę czasu dzień wcześniej niż w kraju) na terenie konsulatu trzeba było wszystko sprawdzić i przygotować do wpuszczenia pierwszych wyborców. Od jeziora Michigan zacinał ostry zimny wiatr, który ośmielony gasnącą ciemnością nocy, smagał obecną już sporą grupę ludzi. Nie sprawiali wrażenia zaspanych, rozmawiali i dowcipkowali. Zamieniliśmy kilka zdań. W odpowiedzi unoszono ręce z dwoma palcami w kształcie litery V.
O 6:00 rano pracownicy konsulatu otworzyli placówkę, zamienioną w tym dniu na siedzibę komisji pierwszych od czasu Jałty wyborów w Europie Środkowo-Wschodniej z wbudowanym w nie elementem demokracji i wolności. Gęstniejąca grupa Polaków wparowała do środka. Jako pierwszy zagłosował rosły mężczyzna, który prosto od urny wyborczej pojechał do pracy na budowę domu w pobliskim Des Plaines. I tak już było do 2:30 nad ranem w niedzielę.
W samym konsulacie ciżba nie do opisania. Setki, tysiące ludzi. Nikt na nikogo nie wrzeszczał, nikt nie wytykał rejwachu i lekkiego bałaganu, który tak wielkiej operacji musiał towarzyszyć. Łącznie do wyborów w konsulacie przyjechało ponad 6 tysięcy ludzi...
Przez ponad 20 godzin przed konsulatem PRL i w jego wnętrzach kłębił się tłum ludzi głodnych wolności w dalekiej ojczyźnie. Było potwornie zimno i wietrznie, chwilami padał śnieg. Ale nikomu nie przeszkadzało, że w tej pierwszej w Chicago po wojnie polskiej kolejce do demokracji trzeba odstać kilka godzin. Dominowała lekkość, entuzjazm i przyjazność postaw. Aktor Jacek Wojciechowski odśpiewywał ballady Jacka Kaczmarskiego. Trwał festyn wolnościowej radości. A zespół peerelowskiego konsulatu wytoczył pojemniki z kawą, herbatą, roznosili też coś do jedzenia.
W samym konsulacie ciżba nie do opisania. Setki, tysiące ludzi. Nikt na nikogo nie wrzeszczał, nikt nie wytykał rejwachu i lekkiego bałaganu, który tak wielkiej operacji musiał towarzyszyć. Łącznie do wyborów w konsulacie przyjechało ponad 6 tysięcy ludzi z 7 stanów USA! W ciągu całego wyborczego dnia przeżyłem wiele podniosłych momentów, ale symboliczności dwóch nie przebiło nic. Oba wydarzyły się po południu.
Wtedy to niemal jednocześnie do komisji wyborczej, której współprzewodniczyłem, i która wydawała karty do głosowania na I piętrze frontowego budynku konsulatu, zgłosiło się dwóch panów. Jeden bardzo wiekowy, z trudem poruszający się (chyba był na wózku), drugi w pełni żwawy, z laseczką. Tym pierwszym był 93-letni wówczas (potem przeżył jeszcze 12 lat !) Juliusz Szygowski, ostatni przed wojną konsul II Rzeczypospolitej w Chicago! Tym drugim – profesor Leszek Kołakowski, wielki filozof i myśliciel, wyrzucony z Polski po niesławnym 1968 roku. Nic dla mnie w tamtym dniu nie uzyskało już większego historycznego znaczenia, niż głos oddany na przyszłą wolną Polskę przez obie te symboliczne postaci.
I tylko co chwilę musiałem wybiegać z konsulatu i udzielać wypowiedzi amerykańskim reporterom różnych stacji telewizyjnych, które w tę pamiętną sobotę przysłały pod konsulat karawanę wozów transmisyjnych. Po drugiej w nocy zamknięto placówkę od wewnątrz. Cały wielki zespół – my, reprezentanci i mężowie zaufania kandydatów na posłów i senatorów z ramienia opozycji i „Solidarności” oraz konsulowie i wicekonsulowie PRL – przystąpił do liczenia tysięcy głosów. Skończyliśmy po nieprzerwanych 11 godzinach liczenia i wielokrotnym sprawdzaniu zgodności wszystkiego ze wszystkim. Przygotowaliśmy ostateczny protokół i komunikat o wyniku wyborów. Podałem go do publicznej wiadomości licznie oczekującym dziennikarzom.
Co było potem – wszyscy dobrze wiemy. Zamknięte przez dziesięciolecia drzwi do wolności Polski i Polaków zostały uchylone. Ich pełne otwarcie było już tylko kwestią niedługiego czasu, o czym jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy. Ale był w nas entuzjazm miażdżąco wygranych wyborów i nasze nadzieje poczęły rosnąć jak na drożdżach.
Niecały rok później do Chicago zawitał premier Tadeusz Mazowiecki, wraz z niewielką rządową delegacją ministrów i doradców. Podczas krótkiej wizyty czwórka najbardziej aktywnych przedstawicieli emigracji solidarnościowej (byłem w jej składzie) spotkała się z tą delegacją. Pod koniec rozmowy jeden z nich, młody wiceminister obrony narodowej, rzekł: „Co tu jeszcze robicie, wracajcie do Polski, musimy odnowić całe państwo, brakuje nam ludzi”. Ten minister nazywał się Bronisław Komorowski.
Po trzech miesiącach wróciłem z Ameryki na dobre i rychło potem przyjąłem propozycję pracy w służbie zagranicznej RP. Trwa do dziś".
(Materiał otrzymany dzięki uprzejmości Konsulatu RP w Chicago)