Pierwsza Dama USA Michelle Obama, przebywająca z wizytą w Syczuanie w środkowych Chinach, poruszyła we wtorek sprawę równości etnicznej. W szóstym dniu wizyty w ChRL odwiedziła region, gdzie mniejszość tybetańska skarży się na dyskryminację społeczną i religijną.
"W Stanach Zjednoczonych (...) uważamy, że bez względu na rasę, religię, czy przynależność etniczną, jeśli pracuje się ciężko i wierzy w siebie, można odnieść sukces" - powiedziała pani Obama w liceum w Chengdu, stolicy prowincji Syczuan (Sichuan).
"Uważamy również - zaznaczyła - że wszystkie istoty ludzkie są równe i że mamy prawo mówić to, co myślimy i wyznawać religię zgodnie z naszym wyborem".
W Chengdu, nowoczesnej metropolii będącej w pełnym rozkwicie gospodarczym, Tybetańczycy stanowią niewielki odsetek liczącej ponad 14 mln ludności, wywodzącej się głównie z grupy etnicznej Han. Hanowie stanowią 92 proc. populacji Chin.
Obecnie w Tybecie panuje największe od lat napięcie po serii samopodpaleń dokonanych przez tybetańskich mnichów; rząd centralny w Pekinie zareagował na te incydenty, zaostrzając środki bezpieczeństwa. Od 2009 roku desperackiego aktu dokonało ponad 120 mnichów, przede wszystkim w niespokojnych prowincjach Syczuan, Gansu i Qinghai, a nie na obszarze określanym przez Pekin jako Tybetański Region Autonomiczny. Większość z nich zmarła na skutek odniesionych obrażeń.
Michelle Obama wraz z matką i córkami, Sashą i Malią, kończy w środę siedmiodniową wizytę w Chinach, której celem - jak zapowiadał Biały Dom - jest promocja kontaktów międzyludzkich i edukacji.
W piątek Pierwsza Dama wraz z rodziną została podjęta przez parę prezydencką Chin. Michelle Obama rozegrała też kilka partii ping-ponga z młodymi Chińczykami, uczyła się sztuki kaligrafii i odwiedziła Zakazane Miasto. W sobotę na spotkaniu ze studentami na prestiżowym Uniwersytecie Pekińskim oświadczyła, że swobodny dostęp do informacji, zwłaszcza w internecie, jest prawem uniwersalnym.
To trzecia zagraniczna podróż Pierwszej Damy bez męża; w kraju wyprawa stała się przedmiotem krytyki ze względu na wysokie koszty i sytuację praw człowieka w Chinach. (PAP)
Reklama