W ubiegłym roku w Chicago w pożarach zginęło 16 osób. Tak niskiej liczby nie odnotowano w całej historii miejskiej straży pożarnej.
Według rzecznika prasowego Chicago Fire Department Larry'ego Langforda to zasługa instalowania czujników dymu, wykwalifikowanego personelu natychmiast reagującego na wezwania oraz zaawansowanej pomocy medycznej.
Tendencja spadkowa utrzymywała się od lat. Jednak w połowie lat 90. za normę uznawano ponad 50 przypadków śmiertelnych. Jeśli cofnąć się do lat 60. i 70. nikogo nie dziwiła liczba przekraczająca 100.
Rekordowy we współczesnej historii miasta był rok 1963, kiedy to w ogniu śmierć poniosło 206 osób. Jeśli jednak sięgnąć do annałów, to tragedia z grudnia 1903 roku znajduje się na [pierwszym miejscu. W pożarze Iroquois Theater zginęło wówczas ponad 600 osób.
Departament zapowiada kontynuację rozdawania wykrywaczy dymu tym z mieszkańców, których nie stać na ich kupno, a także akcje edukacyjne. Według rzecznika każdego roku urządzenie trafia do rąk tysięcy osób.
Langford podkreślił także, że choć tegoroczne statystyki mogą wydawać się satysfakcjonujące, to celem strażaków jest całkowite wyeliminowanie ofiar śmiertelnych.
(mb)
Reklama