Urodziła się w Warszawie, tam ukończyła liceum im. Marii Konopnickiej. Już wtedy krystalizowały się jej zainteresowania. Fascynowała się sztuką i lubiła pisać. Najpierw „takie bzdurne romantyczne historie”, potem relacje z wędrówek po warszawskich muzeach, galeriach i pałacach, na które zabierała młodszego brata. O tym, co widziała i myślała, pisała do szkolnej gazetki, która regularnie zamieszczała jej artykuły. Pisała je na ogół ukradkiem pod ławką, na lekcjach matematyki, której nie lubiła. – Nie mogłam się nauczyć tabliczki mnożenia, okropne robiłam błędy – śmieje się. Ale maturę zrobiła, bo nauczyciele doceniali jej wybitne zdolności literackie i byli pewni, że poradzi sobie w życiu bez tabliczki mnożenia.
Jeszcze w liceum napisała kilka artykułów dla międzyszkolnego pisma „Kuźnia młodych”. Wśród nich znalazł się też wywiad z Zofią Nałkowską, przeprowadzony kiedy pisarka została członkiem Polskiej Akademii Literatury. – Nałkowska była bardzo miła. Zaprosiła mnie na swoje imieniny, bo chciała pokazać, że ma wielbicielkę. Wszystkie panie były w długich wieczorowych sukniach, a ja w krótkiej. Był tam Gombrowicz. Zupełnie nie zwracał na mnie uwagi. Byłam wściekła, bo uważałam, że powinien – śmieje się pani Krystyna.
Zaczęła studia w Wyższej Szkole Handlowej, ale wytrzymała tylko jeden semestr. Kiedy przeniosła się na historię sztuki na uniwersytecie, wybuchła wojna.
Wywieziona podczas powstania razem z matką na przymusowe roboty do Niemiec, doczekała tam końca wojny. W lecie 1945 roku przedostała się do Paryża. Dzięki opiece rządu londyńskiego i otrzymanemu stypendium ukończyła historię sztuki na Sorbonie.
Szukając pracy na okres wakacji po pierwszym roku studiów dowiedziała się, że w sztabie wojsk amerykańskich potrzebne są sekretarki. Jej szefem został młody, bardzo przystojny porucznik, pochodzący z polskiej rodziny w Chicago. Była to odwzajemniona miłość od pierwszego wejrzenia, jedyna i na zawsze. Pobrali się trzy miesiące później, kiedy odchodziła z pracy po wakacjach.
Po wyjeździe do rodzinnego miasta męża podjęła studia na Uniwersytecie Chicagowskim i uzyskała stopień magistra historii sztuki. Przekonała się wtedy, że po angielsku może pisać tylko „poważnie i ponuro”, a po polsku – swobodnie.
Znalezienie pracy po studiach nie było łatwe. Wspomina: „Kobietom najlepszych posad nie dawali. Oferowali gdzieś na prowincji za marne pieniądze, a jeszcze pytali, czy ja muzyki też uczę. Wtedy mąż powiedział: pisz po polsku i nie zawracaj sobie głowy”. Więc pisała.
Pisała eseje o sztuce, głównie do prowadzonych przez Mieczysława Grydzewskiego londyńskich „Wiadomości”. Jej niezwykły, lekki styl i głęboka wiedza o sztuce zyskały od razu wielkie uznanie zarówno redakcji, jak i czytelników. Jeden z nich pisał w liście z 1965 roku: „Kto to jest Krystyna Kibish? Jej artykuły są pisane z rzadkim humorem, którego podłoże stanowi wielka erudycja. Czytam je z prawdziwą przyjemnością. Tylko solidna kultura pozwala na tak swobodne traktowanie poważnych tematów”.
Krystyna Kibish-Ożarowska pisze o sztuce przedstawiającej świat i ludzi – o rzeźbach, obrazach i ich treści. – Niektórzy uważają, że wystarczy patrzeć na płótno i farby, a to bzdura. Treść też jest ważna – mówi. –Treść ma sens i nie trzeba się wstydzić zainteresowania nią, bo z treści dzieł sztuki można się bardzo dużo nauczyć.
Pytana o metodę pracy pisarskiej opowiada: „Po napisaniu czegoś musiałam wyjść z domu. Szłam na kawę, żeby zapomnieć, co napisałam, a po powrocie przeczytać, jakby to było cudze. Albo mi się podobało, albo darłam i wyrzucałam. I zaczynałam na nowo – na ten sam temat, ale w inny sposób. Czasem poprawiałam, ale częściej uważałam, że nie warto, lepiej napisać od początku. I do kosza. Ludzie siedzą godzinami, a ja pisałam szybko i musiałam wyjść.
Pani Krystyna nie poprzestała na „Wiadomościach”. Jej eseje o sztuce ukazywały się też w Przeglądzie Polskim – kulturalnej sekcji nowojorskiego „Nowego Dziennika”.
Czytelnicy prosili o więcej. Więc pisała częściej. Uzbierało się tego bardzo dużo i po starannej selekcji ułożyło w materiał do dwóch książek. Przy okazji wyjazdu do Polski autorka przedstawiła maszynopisy w wydawnictwie Prószyński i S-ka. W rezultacie ukazały się obie – w 1999 roku „Mały przewodnik po sztuce religijnej”, który miał dwa nakłady, bo pierwszy rozszedł się błyskawicznie, a w 2002 – „O sztuce na wesoło”, książka poświęcona pamięci męża.
Czeka na wydanie trzecia, gotowa już książka, pod tytułem „Czy muzykę można uszczypnąć?”. Gorzej ze znalezieniem chętnego do przepisania maszynopisu na komputer, ale też pozyskaniem wydawcy… – Podobno ludzie już nie czytają książek – wzdycha pani Krystyna.
Krystyna Cygielska