Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
piątek, 22 listopada 2024 20:12
Reklama KD Market

„Nie masz pieniędzy, ratuj się sam”. Marka Kowalskiego wspomnienia z wyprawy w Himalaje

Miał trochę oszczędności, dobrą emeryturę. Mógł kupić sobie lepszy dom i luksusowy samochód. Nie widział takiej potrzeby. Nie zależy mu na tym, z jakiego domu wyniosą go nogami do przodu. Samochód − jak mówi − ma służyć do jazdy, a nie do szpanu. Jako 14-latek jeździł palcem po mapie. Wyobraźnia podbudowana lekturą przygodową zabierała go za oceany. Po przejściu na emeryturę mógł spełnić dziecięce marzenia. Ruszył w drogę. Nie korzystał z usług biur turystycznych. Nie chodził utartymi szlakami. Zwiedził blisko 74 państwa. W ciągu ostatnich pięciu lat 26 miesięcy spędził w podróży. Do Chicago wraca, by przepakować walizki.




/a> Marek na Kala Pattar na wysokości 18545 stóp


Miał trochę oszczędności, dobrą emeryturę. Mógł kupić sobie lepszy dom i luksusowy samochód. Nie widział takiej potrzeby. Nie zależy mu na tym, z jakiego domu wyniosą go nogami do przodu. Samochód − jak mówi − ma służyć do jazdy, a nie do szpanu. Jako 14-latek jeździł palcem po mapie. Wyobraźnia podbudowana lekturą przygodową zabierała go za oceany. Po przejściu na emeryturę mógł spełnić dziecięce marzenia. Ruszył w drogę. Nie korzystał z usług biur turystycznych. Nie chodził utartymi szlakami. Zwiedził blisko 74 państwa. W ciągu ostatnich pięciu lat 26 miesięcy spędził w podróży. Do Chicago wraca, by przepakować walizki.

Dla 66-letniego Marka Kowalskiego ubiegłoroczna podróż do Nepalu była urzeczywistnieniem długoletnich marzeń i zmierzeniem się z własnymi siłami. Ponieważ z Chicago nie ma bezpośrednich lotów, poleciał do Abu Dhabi, a stamtąd do Katmandu. Pozostała mu tylko półgodzinna podróż kilkuosobowym dornierem do Lukla. To proste, ale tylko w teorii. Zmiany pogody, słaba widoczność, wiatr, chmury, brak radaru i nietypowy pas startowy przyczyniają się do ciągłych opóźnień lub odwołań lotów na uznane za najbardziej niebezpieczne lotnisko na świecie w Lukla − mieście położonym na wysokości 9 383 stóp (2 860 m) nad poziomem morza. Stąd wyrusza większość wypraw na Mount Everest, Lhotse, Nuptse i Ama Dablam.

Wędrówka w górę i w dół


Celem Marka było dostać się do bazy wypraw na Everest na wysokości 17 600 stóp (5 364 m) i wejść na Kala Pattar na wysokości 18 545 stóp (5 653 m). Przygotowania do wędrówki trwały 13 dni. Ważna była odporność fizyczna i aklimatyzacja, kolejno w Namche Bazar na wysokości 11 290 stóp (3 441 m) i Pheriche na wysokości 14 340 stóp (4 371 m). Codziennie chodził po okolicy przez dwie do pięciu godzin. Samotnie przemierzył 600 mil. Ponieważ nie znosi, by na wakacjach ktoś mówił mu co robić, gdzie iść i kiedy wrócić, w góry nie zabrał się z żadną wycieczką. Potrzebował jednak pomocy do noszenia ekwipunku i wskazania drogi. Zatrudnił miejscowego Szerpę o „polsko” brzmiącym imieniu Nima. Szerpa nieźle mówił po angielsku.

/a> Marek Kowalski z Nimo na tle Mount Everest


Marek uważał, że nie powinien zapaść na wyjątkowo groźną, często kończącą się śmiercią chorobę wysokościową. Był już przecież w Patagonii, Peru i Tybecie na podobnych wysokościach.

Wędrówka rozpoczęła się następnego dnia. Zaczęło się od kupna zezwolenia na wejście do Parku Narodowego Sagarmatha. W słoneczny dzień, przy ryku jaków objuczonych sprzętem wspinaczy, szli to w górę, to w dół, aż dotarli do Namche, gdzie pozostali na obowiązkową aklimatyzację. Po drodze mijali ludzi z silnymi bólami głowy, buchającą z nosa krwią, kompletnie wycieńczonych. To ci, zazwyczaj dużo młodsi od Marka aspirujący do miana himalaistów, którzy zignorowali rady doświadczonych wspinaczy. Zamiast przywyknąć do rozrzedzonego powietrza, popędzili w górę - pewni, że nic ich nie dotknie.

W ostatniej wiosce przed prawdziwą wspinaczką Marek podziwiał domy zbudowane z kamienia ręcznie kształtowanego na cegły. Nie ma tu prądu, więc nie ma mowy o używaniu nowoczesnych narzędzi. Wszystko wykonuje się własnymi rękami. Niezbędne towary wnosi się pod górę na grzbietach jaków, lecz częściej na własnych plecach. Pożyteczne zwierzęta nie służą wyłącznie do przewozu ciężarów, produkują również “materiał budowlany”. W Namche spotykał chaty zbudowane częściowo z kamienia, a częściowo z odchodów jaków, których używa się również do ogrzewania pomieszczeń.

W drogę


Przed wyruszeniem do celu Marek zapoznał się z cennikiem. Niewiele tutaj jest, więc Nepalczycy sprzedają to, co mają... góry.

Wejście na Mount Everest kosztuje od 40 do 70 tys. dolarów. Ceny uzależnione są od liczby zatrudnionych przez wspinacza Szerpów, rodzaju żywności, itp. Nie ma to jednak większego znaczenia. Za 70 tysięcy też można kark skręcić albo dostać obrzęku mózgu.

Zanim himalaista uda się w górę musi przedstawić kartę kredytową. To na wypadek, gdyby potrzaskał kości lub zapadł na jakąś chorobę. Dysponujące helikopterami ekipy ratunkowe chcą wiedzieć, czy stać go na ich usługi. Działają na zasadzie “nie masz pieniędzy, ratuj się sam”. Jeśli nieszczęśnik znajduje się na wysokości 7 tys. metrów, to nikt mu nie pomoże. Zostaje na miejscu i umiera. Nic też dziwnego, że na szlaku spotyka się ludzkie trupy. Jest ich tam około dwustu. Jedni leżą, inni wyzionęli ducha w pozycji siedzącej i tak już pozostali. W ubiegłym roku śmierć zebrała w górach wyjątkowo obfite żniwo.

Na kolejnym przystanku w Tengboche zachwycający krajobraz. Jak na dłoni widać Everest i sąsiadujące z nim siedmio- i ośmiotysięczniki. Na dodatek wspaniała pogoda. Marek ponownie spotyka polskich himalaistów, Kingę Baranowską i Pawła Michalskiego. Spędzają wieczór przy piecu ogrzewanym przez odchody jaka − na tej wysokości (12 700 stóp) używane niemal wyłącznie do gotowania. Tu widać wyraźnie, że porcje żywnościowe są coraz mniejsze, a ceny wyższe. Baranowska i Michalski zaprosili go na obiad do bazy wypraw na Everest, skąd zamierzali wdrapać się na Lhotse.

/a> Na tablicy pamięci ofiar lawiny znajduje się kilka polskich nazwisk


Niestety, w dniu zaplanowanych odwiedzin Nimo miał kłopoty z żołądkiem. Zamiast prowadzić, jęcząc dyskretnie schował się za skałą. Marek nie dopuszczał do siebie myśli o zlekceważeniu zaproszenia “polskiej arystokracji wysokogórskiej”. Wyruszył sam. Po dwóch godzinach wspinaczki zaczął padać śnieg, zrobiło się ślisko, była kiepska widoczność. Wściekł się sam na siebie. “Po jaką cholerę tu leziesz? Nie lepiej by było leżeć na Hawajach lub Bahamach? Kelner poda ci zimne piwo, po plaży krążą fajne dziewczyny, a tu wpatrzony w odchody jaków pchasz się do góry. Jesteś wyczerpany, brakuje ci powietrza, nie ma taksówki ani kumpla, który mógłby podwieźć na miejsce”.

Potknął się o śliskie kamienie, upadł. Zrozumiał, że zboczył z drogi. Zaczął błądzić. Na szczęście zorientował się, że jaki pozostawiają za sobą cenne “drogowskazy”. Idąc szlakiem wyznaczonym jakowymi plackami z daleka zobaczył międzynarodowe obozowisko. Wszyscy byli zdumieni, że dotarł tu sam. Wypił herbatę, pogadał z gospodarzami. “W międzynarodowej obsadzie czułem się, jak mały kufel piwa w browarze, słuchając opowiadań, gdzie kto był i dokąd się wybiera” − wspomina.

Wychodząc z namiotowej świetlicy minął ciała dwóch himalaistów. Opuścił go optymizm. Miał przed sobą blisko 4 godziny powrotnej drogi i zaplanowane na następny dzień wejście na Kala Pattar (18 516 stóp). Jednak wszystko poszło gładko. Tym bardziej, że na pobliskim zboczu czekał na niego już całkiem zdrowy Nimo. “Nie wiem, który z nas był bardziej zadowolony. Ja, czy on, bo zobaczył mnie w jednym kawałku”. Wieczorem spotkał poznanych w Lukla Kanadyjczyków. Z dziesięciu osób pozostały trzy i przewodnik. Reszta wróciła na dół.

Później dowiedział się, że tylko Baranowska zdobyła szczyt Lhotse. Michalski zakończył wyprawę wcześniej.

Technologiczny cud


Kolejny cud i kolejne zaskoczenie. W Pheriche (na wysokości 14 070 stóp) zaczyna tracić oddech, zwalnia tempo. Nima pociesza go: “you good grandpa, you good” i zostawia samego na dwie godziny. Sam idzie szukać wolnego pokoju w jednym z tzw. teahousach. Pokój to maleńkie pomieszczenie bez ogrzewania na jedno lub dwa łóżka i wspólną toaletą. Jest to otwór wykopany w ziemi z dwoma podwyższeniami na stopy, popularnie zwany “narciarzem”.

Cudem okazała się możliwość połączenia przy pomocy “tabletki” z synem i towarzyszką życia Wandą w Chicago. “Właściciel miał stary generator. Uruchomił go szarpiąc za sznurek. Obok w pomieszczeniu stał router, a na zewnątrz coś, co było podobne do metalowych wieszaków na ubrania. To była antena. Od razu przypomniał mi się luksusowy wycieczkowiec ze ścianą komputerów, ekranów i innych super nowoczesnych urządzeń i podróż po Bałtyku, kiedy nie mogłem połączyć się z siostrą w Polsce” − opowiada Marek.

/a> Memoriał wspinaczy, którzy zginęli podczas próby wejścia na Everest-Periche Nepal


W Pheriche zatrzymali się na dwa dni aklimatyzacji. Tu znajduje się pomnik osób, które zginęły podczas wspinaczki. Są polskie nazwiska.

“Następnego dnia rano spostrzegłem grupę gapiów. Okazało się, że właśnie odbywa się maraton Szerpów. Do przebiegnięcia mają 26 mil z Gorak Shep (na wysokości 16 961 stóp do Namche (11 290 stóp). Nawet tego nie skomentowałem. To ja tutaj ostatkiem sił, spocony i jednocześnie zmarznięty, a oni biegają sobie w lekkich ubraniach jakby nigdy nic, z góry w dół i znów pod górę” − wspomina Marek.

Kolejny przystanek i kolejne “atrakcje”. Pokoju w “teahousie” tym razem nie udało się wynająć. Rozbił namiot. Rano, gdy Nima niósł dla niego kubek kawy, dopadł go straszliwy fetor. To właściciel pokoi do wynajęcia wywoził drewnianą taczką zawartość latryny. Opróżnił ją 200 metrów dalej. “Popatrz tu Everest, tam inne ośmiotysięczniki, a tu gość mi lepi jeszcze jedną górę. Wszystko zamarzło po kilku godzinach i rzeczywiście powstał nowy pagórek” − śmieje się Marek.

W Laboche (16 210 stóp) spotyka cztery osoby z holenderskiej wyprawy na Everest. Poznali się w Katmandu czekając na samolot do Lukla. Doświadczeni himalaiści nie dotarli do szczytu. Zabrakło im zaledwie tysiąca stóp.

Kilka godzin później na trasie spotkał dwóch Anglików, którzy w Namche żartobliwie z niego kpili: “hej staruszku dasz sobie radę”. Jeden z żółto-fioletową twarzą siedział na grzbiecie jaka, drugi w trochę lepszym stanie dreptał obok. Wspinaczka skończyła się, ponieważ szli zbyt szybko. Ewakuacja helikopterem z tej wysokości kosztuje 6 tys. dolarów. Chyba nie byli przygotowani na taki wydatek.

Ręce drętwieją


O 4:30 rano wyruszyli na Kala Pattar. Po kawałku równego terenu cały czas szli pod górę. Nogi z waty, nie ma czym oddychać. W życiu nie odczuwał takiego zmęczenia. Było słonecznie, ale zimno. Chciał nakręcić film. Baterie siadły. Wymiana na nowe nie jest możliwa. Zgrabiałe palce nie są w stanie uchylić małego otworu w kamerze. Robi zatem kilka zdjęć. Słońce świeci prosto w obiektyw. Zdjęcia wyglądają nieciekawie, ale są. Wokół rozciąga się przepiękny widok. Po pół godzinie schodzą w dół. Nie jest to zadanie łatwe, choć z każdym tysiącem stóp jest coraz więcej powietrza. Na tym zakończyła się wyprawa obmyślana w dzieciństwie.

Po kilku dniach znalazł się z powrotem w Lukla.

Minęło 10 miesięcy. Ponownie wylądował w Katmandu, tym razem z Wandą. Wanda nie była przygotowana na górskie wyczyny. Zdecydowali, że podejdą w stronę bazy na Annapurna. Trwało to kilka dni. Zdała egzamin znakomicie, lecz teksty, które posyłała za plecami Marka nie nadają się do powtórzenia.

Z Nepalu pojechali do Indii. Ale to już zupełnie inna historia...

Elżbieta Glinka


[email protected]


Zdjęcia arch. pryw.


Marek Kowalski z Nimo na tle Mount Everest

Marek Kowalski z Nimo na tle Mount Everest

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama