Z jednej strony usunięty siłą przez armię rząd Bractwa Muzułmańskiego doszedł do władzy na drodze pierwszych w tym kraju demokratycznych wyborów, a zatem jego "unieważnienie" z pewnością było pozakonstytucyjne i nie mające nic wspólnego z demokracją. Z drugiej, strony Bractwo pod wodzą prezydenta Morsy'ego przez rok rządzenia zajmowało się głównie konsolidacją władzy i odsuwaniem od niej przeciwników, podczas gdy Egipt pogrążał się w katastrofalnym kryzysie gospodarczym. Radykalnie muzułmanie mieli szansę, ale przegrali – twierdzą ich przeciwnicy – bo zajmowali się powolnym tworzeniem teokracji, a los przeciętnych ludzi w ogóle ich nie interesował.
Teraz, gdy na ulicach Kairu znów giną ludzie, Ameryka zachowuje zakłopotane milczenie i wydaje się być w głębokiej rozterce. Jest to rozterka zrozumiała, ponieważ wynika z bolesnej dwoistości amerykańskiej polityki zagranicznej, nie tylko teraz, ale od bardzo wielu lat.
Stany Zjednoczone są krajem, w którym często i kwieciście mówi się o wspieraniu demokracji i sprawiedliwości na całym świecie. Nie tak dawno temu o "niesieniu" demokracji do Iraku perorował poprzedni prezydent George W. Bush. Krytykujemy też zawzięcie takie kraje jak Korea Północna czy Kuba za totalitaryzm i gwałcenie praw człowieka. Niestety, zarówno wsparcie dla demokracji, jak i potępienie dla autokratyzmu są od lat w USA bardzo wybiórcze.
Demokracja zdaje się być wspierana tylko wtedy, gdy jej skutki są zgodne z amerykańskimi interesami. Gdy przed kilkoma laty Palestyńczycy przystąpili po raz pierwszy do demokratycznego głosowania, w Waszyngtonie witano to owacyjnie. Gdy jednak okazało się, że wyborczy sukces odniósł Hamas, brawa się skończyły, a zaczęła się krytyka. W Egipcie było podobnie. Demokracja przyniosła prezydenta Morsy'ego i jego Bractwo, co niestety nie jest zbyt na rękę Białemu Domowi i w jakiś przedziwny sposób ma uzasadniać, przynajmniej do pewnego stopnia, "zaczęcie od nowa", tak, jakby te pierwsze wybory były niefortunną pomyłką.
Dodatkową komplikacją jest też to, że Ameryka współpracuje bez większych wahań z licznymi autokratycznymi rządami rozsianymi po całym świecie, o ile tylko są z tego jakieś korzyści. Rozmawiamy przyjaźnie z postkomunistycznymi kacykami w takich krajach jak Kazachstan czy Turkmenistan, bo mają one dużo gazu i ropy oraz są blisko Afganistanu. "Przyjaźnimy się" ze średniowiecznym rządem Arabii Saudyjskiej, choć jest to kraj, w którym o jakiejkolwiek demokracji nie może być mowy. Przed wielu lat wspieraliśmy też różne, południowo-amerykańskie junty wojskowe, które miały być zaporą przed komunizmem.
Problem w tym, że nie można jednocześnie piać o demokracji i współpracować z ludźmi, którzy są jej zaprzeczeniem. Nie można też traktować demokratycznych metod sprawowania władzy jako czegoś, co ma sens tylko wtedy, gdy przynosi korzystne dla nas rezultaty. Ta głęboka dwoistość amerykańskiej polityki zagranicznej powoduje, że gdy dochodzi do takich wydarzeń, jak ostatnio w Egipcie, Białym Dom w zasadzie nie wie co powiedzieć, a jeśli już coś mówi, jest to zwykle bardzo ogólnikowe i niezwykle ostrożne. Popieramy rzekomo nowy rząd Egiptu, ale nie jego reakcję na protesty. Mamy szacunek dla demokracji, ale nie w przypadku Morsy'ego. Niestety nic sensownego z tego nie wynika.
Andrzej Heyduk