Przyczyny katastrofy komentuje kapitan PLL LOT
Katastrofa samolotu Asiana Airlines wydarzyła się 6 lipca 2013 r. podczas lądowania samolotu Boeing 777-200ER nr HL7742 południowokoerańskich linii Asiana AIrlines w porcie lotniczym San Francisco. Był to rejsowy lot z portu lotniczego Seul-Inczhon w Korei Południowej.
Na pokładzie samolotu znajdowało się 291 pasażerów i 16 osób załogi. 2 osoby zginęły.
Według wstępnych ustaleń samolot o numerze rejestracyjnym HL7742 usiłując lądować wizualnie (system ILS i inne pomoce byłe nieczynne według komunikatów NOTAM) w docelowym porcie lotniczym San Francisco uderzył gwałtownie ogonem o nabrzeże drogi startowej 28L, wystające w głąb zatoki San Francisco. Kolizja miała miejsce przed progiem drogi startowej.
Ogon, podwozie i silniki oddzieliły się od kadłuba samolotu. Ogon i część podwozia pozostały w obrębie akwenu zatoki. Kadłub wraz ze skrzydłami zatrzymał się ok. 4 tys. stóp za progiem pasa startowego, na terenie trawiastym na południe od drogi startowej. Kadłub samolotu obrócił się o 360 stopni i po kilku minutach stanął w płomieniach.
W międzyczasie po jednej stronie samolotu zostały uruchomione awaryjne zjeżdżalnie i wszyscy, którzy przeżyli uderzenie, zdołali ewakuować się przed pożarem. Większość pasażerów ewakuowano bez poważniejszych obrażeń. Po kilku godzinach służby ratownicze potwierdziły śmierć dwóch osób. Ich ciała znaleziono poza kadłubem samolotu.
* * *
O komentarz w sprawie wydarzeń na lotnisku w San Francisco poprosiliśmy pilota Polskich Linii Lotniczych LOT kpt. Dariusza Sobczyńskiego:
– W niedawnej katastrofie w San Francisco uczestniczył Boeing 777-200ER, którego Polskie Linie Lotnicze LOT nie mają na swoim wyposażeniu, choć ten typ maszyny jest genialną konstrukcją. To fenomenalny samolot o niesamowitych możliwościach, jeśli chodzi o zasięg, udźwig. Ta ogromna maszyna ma 451 miejsc i jej możliwości można jedynie porównać do Boeinga 747 lub Airbusa 380. LOT nie ma potrzeby korzystania z tak wielkich samolotów.
Boeing 777 jest przyjaznym samolotem, który podczas pilotażu "współgra" z załogą. Pilotuje się go dużo łatwiej niż typ 767. Jest to bardzo zaawansowana konstrukcja, choć nie tak nowoczesna jak Dreamliner 787.
Typ 777, tak naprawdę w swojej historii, nigdy nie miał większych usterek i katastrof. Jedynymi wyjątkami były wypadki spowodowane błędem człowieka. Jak ustalono w śledztwie, właśnie błąd pilota spowodował katastrofę samolotu Tureckich Linii Lotniczych w 2009 r.
Pilot, który lądował 6 lipca w San Francisco miał jak najbardziej odpowiedni wiek. Nie zawsze przelatane godziny predestynują do prowadzenia samolotu, ale ogromną rolę odgrywa również dojrzałość emocjonalna.
Pilot miał za sobą prawie 10 tys. godzin za sterami, więc nie był to człowiek niedoświadczony. Nie miał wprawdzie zbyt wielkiego doświadczenia na tym typie samolotu, dlatego też zawsze jest dwóch członków załogi. W tym wypadku drugi członek pełnił rolę kapitana kontrolnego mając za sobą przelatane 3 tys. godzin na tym typie maszyny. Dlatego w sytuacji kryzysowej powinien w odpowiednim momencie zareagować. Najwidoczniej wystąpiły inne czynniki, które spowodowały, że nie zareagował.
Na tym typie samolotu brak słuchowego urządzenia kontroli prędkości, choć jego instalację zalecała amerykańska Administracja Lotnictwa Cywilnego już 10 lat temu. To urządzenie zastępuje jednak tzw. "stick shaker", który podaje drgania na sterze. Drgania te są dostrzegalne i rozróżnialne. Nie można ich pomylić z żadnym innym czynnikiem informującym o niebezpieczeństwie. Zadziałanie "stick shakera" powinno powodować natychmiastową reakcję pilota. Z niewiadomych do tej pory powodów reakcji tej zabrakło, przez co stracono cenne sekundy.
Chcąc odejść na drugi krąg załoga praktycznie nie miała szans, bo dopiero na półtorej sekundy przed uderzeniem w ziemię została zainicjowana procedura odejścia na drugi krąg. To zdecydowanie za późno, gdyż w tym momencie prędkość opadania samolotu wynosi około tysiąca stóp na minutę. Zakładając, że załoga miała zaledwie półtorej sekundy, to nie było większych szans, żeby bez problemu odejść na drugi krąg.
W tej bardzo niekomfortowej konfiguracji doszło do przedźwignięcia samolotu i w konsekwencji do dramatycznej sytuacji, której byliśmy świadkami.
Trzeba przyznać, że w tym wypadku wszyscy mieli bardzo, bardzo dużo szczęścia. Samolot mógł bowiem zrobić coś, co my nazywamy "cyrklem". Samolot w końcu się obrócił, ale fakt, że wcześniej oderwało się podwozie, ogon i silniki miał prawodopodobnie ogromny wpływ na to, że prawie wszyscy obecni na pokładzie zostali uratowani.
To był przypadek, ale po dotknięciu ziemi kadłub był już płaski, wolny od wszelkich elementów, które mogłyby zahamować oraz nierównomiernie obrócić samolot i doprowadzić do wybuchu zbiorników paliwa. Taki scenariusz zakończyłby się śmiercią ogromnej liczby ludzi znajdujących się wewnątrz.
Jedną z przyczyn dramatu w San Francisco mogła być też kwestia znajomości lotniska. Wyobraźmy sobie bowiem, że wiele razy wjeżdżamy samochodem w jakąś ulicę. Taka operacja jest o wiele łatwiejsza niż wtedy, gdy czynimy to po raz pierwszy. Identycznie jest z lotniskiem. Gdyby pilot lądował pierwszy raz na tym pasie startowym, to byłoby dla niego dodatkowe obciążenie. W tym przypadku jednak nie był to jego pierwszy raz i prawdopodobnie pozostaje tu kwestia "wlatania się" w maszynę. Być może ten pilot nie miał zbyt wielu godzin wylatanych na tym typie samolotu i tylko pod tym względem można go uznawać za mało doświadczonego. Nie ma bowiem innej możliwości zdobycia doświadczenia jak fizyczne latanie.
Szereg niesprzyjających okoliczności spowodował, że maszyna zawadziła ogonem (o falochron – przyp. red.), a załoga nie miała wyboru – musiała lądować.
Potem, na szczęście, nastąpiła niezwykle sprawna akcja personelu pokładowego. Bardzo szybka ewakuacja zapobiegła większej katastrofie, którą byłby pożar na pokładzie nie dający, tak naprawdę, większych szans pasażerom na przeżycie.
Dzięki szybkiej reakcji personelu pokładowego zginęły tylko dwie osoby. Mówię "tylko", choć wszyscy wiemy, że każde życie ludzkie jest niepowetowaną stratą. W tej niezwykle niekomfortowanej sytuacji jednak śmierć poniosły zaledwie osoby. To dwie wielkie tragedie, ale tak naprawdę mogli zginąć absolutnie wszyscy obecni na pokładzie.
Analizując wypadek jako pilot muszę jednoznacznie stwierdzić, że pasażerowie i załoga mieli bardzo, bardzo dużo szczęścia.
Wysłuchał:
A. Kazimierczak