Napisał do mnie dziennikarz z Warszawy. Najpierw z prośbą dla siebie, że nie ma pracy, że jeździ autobusem bez biletu, że nie ma komputera, a aparat telefoniczny już któryś raz ma uszkodzony(?).
Podał mi namiary na gazetę internetową, którą prowadzi. Wchodzę, czytam. Ale zaraz myślę, on ma tu dużo reklam, czyli ktoś mu chyba dał, do diabła, jakieś pieniądze! No i prowadzi stronę bez komputera? Hm... A... że niby ktoś mu robi tę stronę, dowiaduję się. No może, ale tak za darmo? Lecz co najbardziej interesujące, że na stronie są podane dwa numery kont, gdzie ludzie "dobrego serca" mogą wysyłać pieniądze.
Ten facet jest cwany, myślę, jeżeli nie ma pieniędzy, to niech się "chwilowo" przekwalifikuje, w Ameryce to normalne.
Mój "znajomy" nie popuszcza. A może by pani pomogła naszej redakcyjnej koleżance ze Lwowa, która ma stwardnienie rozsiane i może być wyleczona w Polsce, ale na to potrzeba pieniędzy...
Odpisuję: Stwardnienie rozsiane (multiple sclerosis) to choroba wciąż nieuleczalna. Można przyjmować leki spowalniające postęp choroby, brać fizykoterapię, ale nie wyleczyć, przykro mi. A swoją drogą, w Chicago w programie radiowym, który kiedyś prowadziłam, zbierano na operację chłopca ze stwardnieniem rozsianym. Uzbierało się tego kilkadziesiąt tysięcy. Po czym pieniądze wcięło, a chłopak umarł na zapalenie płuc, nie otrzymawszy wcześniej ani centa nawet na rehabilitację.
Ach tak, odpisuje mój "znajomy", to pani chce, aby Marysia umarła? Nie widzę w pani katolickiego serca – będę się za panią modlił... No tak, pomyślałam, jak nie ma argumentów na poparcie prawdomówności to wszyscy odwołują się do wiary.
Zaczęłam się zastanawiać, przecież nie znam sprawy, nie mogę tak w ciemno urządzać zbiórek.Z drugiej strony to ryzyko, bo pieniądze mogą pójść nie do tej kieszeni, co trzeba. Na polonijnym rynku mamy takich przekrętów wiele, że chyba nawet słynny detektyw Sherlock Holmes czy nasz Rutkowski, by sobie nie poradzili.
***
Ładnych parę lat temu, gdy zaczęły się moje problemy ze słuchem i szukałam pracy, która dałaby mi wyciszenie i odpoczynek od muzyki, telefonów i studyjnych słuchawek, poszłam do szkoły, a następnie pracowałam jako pomoc pielęgniarska. Pewnego dnia dostałam zlecenie, by pojechać do ośrodka dla milionerów, na północnych przedmieściach Chicago. Trafiłam do apartamentu 77-letniej Ruth, pochodzącej z Łotwy. W młodości była piękną jak z obrazka dziewczyną. Nigdy nie wyszła za mąż, dorobiła się tutaj majątku, miała więc wszystko, co potrzeba do leczenia. Ją stwardnienie rozsiane dopadło w późnym wieku, chociaż generalnie na tę chorobę zapadają ludzie młodzi. Ruth z chorobą zmagała się od ponad 30 lat. Gdy zaszłam, już nie mogła usiąść, była jak przysłowiowa kłoda. Często się dusiła, a od lekarstw wyszły jej włosy. Przyjaciele przysyłali jej różne wycinki z gazet amerykańskich, informujące o postępach w leczeniu tej choroby. Lecz, niestety, nigdzie nie było mowy o wyleczeniu. Rozmawiając z lekarzami i pielęgniarkami dowiedziałam się więcej na temat stwardnienia rozsianego, że nadzieja leży w medycynie przyszłości. Piękne i smutne zarazem.
Mój Boże, pomyślałam, a mnie i słuchaczy karmiono informacjami, podczas zbiórek pieniężnych, o rzekomo wspaniałych rezultatach wyleczenia tej choroby. Jak można nabijać kieszeń, bazując na nieszczęściach innych. To podłe.
Podobno nic, co zostało uczynione przez człowieka przeciw drugiemu człowiekowi, nie pozostanie bez konsekwencji...