Ameryka od środka
Amerykański sposób wybierania prezydenta należy do najbardziej skomplikowanych na świecie. W żadnym stanie nie głosuje się bezpośrednio na prezydenta, lecz na jego elektorów, co powoduje, że czasami, choć rzadko, ostatecznym zwycięzcą może zostać ktoś, na kogo nie głosowała większość wyborców. Miało to miejsce trzykrotnie w XIX wieku (1888, 1876 i 1824) oraz nie tak dawno temu, w roku 2000, kiedy to George W. Bush został prezydentem, mimo że głosowało na niego w sumie mniej wyborców niż na rywala, Ala Gore’a.
Dodatkowo system ten ma inną, zasadniczą wadę – większość stanów w prezydenckich wyborach prawie się nie liczy, bo wynik jest z góry przesądzony. Prawdziwa walka toczy się zwykle mniej więcej w 10 stanach, znanych jako „battlegroud states”, gdzie kampania wyborcza toczy się do ostatniej chwili i gdzie najczęściej goszczą kandydaci. Prowadzi to do kuriozalnej sytuacji, w której trzy bardzo ważne stany - Kalifornia, Teksas i Nowy Jork – są w wyborach niemal całkowicie ignorowane, bo wiadomo, której partii kandydat w nich wygra.
Od lat trwają dyskusje o tym, w jaki sposób system ten uprościć. Oczywiście najprostszym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie powszechnego głosowania bezpośredniego, co wiązałoby się z rezygnacją z systemu elektorskiego. Niestety zmiana taka wymagałaby wprowadzenia poprawki do konstytucji, a to jest w obecnym kontekście politycznym Ameryki praktycznie niemożliwe.
Ostatnio jednak pojawił się niezwykle ciekawy pomysł, który zmienia prawo wyborcze na poziomie stanowym, bez poprawek konstytucyjnych, a który eliminuje kilka istotnych problemów. Idea jest bardzo prosta – każdy stan przydzielałby wszystkie swoje głosy elektorskie temu kandydatowi, na którego oddano najwięcej głosów w skali całego kraju. Obecnie jest tak, że głosy te otrzymuje zwycięzca w danym stanie.
Jak dotąd, władze ośmiu stanów zmieniły swoje przepisy wyborcze właśnie w opisany powyżej sposób. Jeśli podobne zmiany zostaną wprowadzone przez większość stanów, w USA powstanie de facto nowy system wyborczy. Gdyby taki system istniał we wspomnianym już roku 2000, prezydentem zostałby Al Gore, który zdobył o pół miliona głosów więcej niż Bush. Kraj zaoszczędziłby sobie wielotygodniowych przepychanek na Florydzie i wciągnięcia w tę rozgrywkę Sądu Najwyższego.
Przydzielanie wszystkich głosów elektorskich we wszystkich stanach kandydatowi, na którego głosuje najwięcej wszystkich wyborców jest bardzo atrakcyjnym rozwiązaniem, bo nie wymaga żadnych dramatycznych zmian w prawie federalnym. Krytycy pomysłu twierdzą, że jego wadą jest to, iż w ten sposób wola wyborców w niektórych stanach przestanie się liczyć. Przykładowo, dany kandydat może zdobyć najwięcej głosów w jakimś stanie, ale głosy elektorskie zostaną przydzielone przeciwnikowi, który wygrał w skali całego kraju. Wydaje się jednak, że jest to niewielki mankament.
Być może najbardziej interesującą konsekwencją realizacji tego pomysłu byłoby to, że kandydaci musieliby aktywnie zabiegać o głosy w każdej części kraju. Innymi słowy fraza „każdy głos się liczy” wreszcie doczekałaby się w USA dosłownego znaczenia.
Andrzej Heyduk