Ameryka od środka
W Libii doszło – w warunkach coraz bardziej powikłanej wojny domowej – do niezwykłego wydarzenia, które graniczy niemal z cudem. Amerykański samolot typu F-25, uczestniczący w nalotach na siły zbrojne pułkownika Kadafiego, runął na ziemię z powodu usterki technicznej. Dwuosobowa załoga ratowała się katapultowaniem. Pilot niemal natychmiast został odnaleziony przez swoich kolegów. Jednak drugi członek załogi wylądował na spadochronie w zupełnie innym, odludnym miejscu i nie miał pojęcia o tym, gdzie się znajdował.
Amerykanin schował się w zagrodzie dla owiec i czekał na ratunek. Wkrótce pojawili się tam mieszkańcy pobliskiej wsi, którzy przywitali rozbitka z nieskrywaną radością i sympatią, wyściskali go niczym starego przyjaciela, poczęstowali sokiem i podziękowali mu serdecznie za… bombardowanie ich własnego kraju. Amerykański lotnik został następnie przewieziony do Bengazi, skąd dostał się na czekający na Morzu Śródziemnym okręt wojenny. W tymże Bengazi zaraz potem odbyła się demonstracja na cześć zachodnich pilotów, atakujących Kadafiego.
Wszystkie te wydarzenia są niezwykłe, szczególnie, że miały miejsce w Libii, kraju przez dziesięciolecia indoktrynowanym przeciw USA i Zachodowi. Stanowią one również dramatyczny kontrast dla przeróżnych politycznych przepychanek, jakie mają od pewnego czasu miejsce zarówno w Waszyngtonie, jak i w licznych stolicach europejskich. W USA prezydent Obama atakowany jest zarówno przez przeciwników, jak i sprzymierzeńców, z których każdy na coś tam narzeka i twierdzi, że Biały Dom winien skonsultować atak na Libię z Kongresem, zanim do czegokolwiek doszło. Natomiast w Europie politycy kłócą się o to, kto winien dowodzić całą operacją libijską.
Są to jednak spory miałkie i bezcelowe. Sam mocno zdziwiłem się już w kilka godzin po napisaniu przed tygodniem w tym samym miejscu, że na działanie zbrojne przeciw Kadafiemu nie ma co liczyć. Rada Bezpieczeństwa niespodziewanie uchwaliła rezolucję, na mocy której Kadafi dziś znajduje się w odwrocie, a ludność Bengazi została uratowana przed nieuchronną masakrą. Oczywiste jest to, że każda tego rodzaju interwencja zbrojna niesie ze sobą liczne, trudne do przewidzenia konsekwencje. W tym jednak przypadku potrzebne było działanie niemal natychmiastowe i zdecydowane. Na szczęście tak właśnie się stało. Gdyby Barack Obama poddał tę kwestię pod dyskusję w Kongresie, zapewne zapadłyby w końcu jakieś decyzje, za parę tygodni lub miesięcy, a zatem zdecydowanie za późno.
Są tacy, którzy argumentują, że Obama winien najpierw wypowiedzieć wojnę Libii, za uprzednią zgodą Kongresu. Jest to oczywista bzdura. Ameryka nie wypowiedziała nikomu formalnie wojny od roku 1942, mimo że w tym czasie doszło między innymi do wojny koreańskiej i wietnamskiej oraz podwójnego ataku na Irak. Wypowiedzenie wojny akurat teraz, gdy chodzi nie tyle o otwartą wojnę, lecz o mocno limitowaną przez ONZ interwencję zbrojną, byłoby co najmniej dziwne.
Interwencja w Libii przyniesie zapewne wiele sporów o to, w jakich warunkach i w jaki sposób światowa społeczność winna mieszać się do spraw suwerennych państw. Nikt nie może jednak mieć większych wątpliwości co do tego, że wszczęcie nalotów na wojska Kadafiego uratowało życie tysiącom ludzi. Jeśli Władimir Putin sądzi, że to “średniowieczna krucjata”, winien zapewne zrewidować również swoje wcześniejsze poczynania w Czeczenii. Tak czy owak, świat nie powinien się jego “diagnozą” za bardzo przejmować.
Andrzej Heyduk