Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
sobota, 23 listopada 2024 13:53
Reklama KD Market

Mamy jeden cel – pokonać raka

 


– Jesteśmy przygotowani na wszystko, wiemy, że życie kiedyś musi się skończyć…


 


Mikołaj jest bardzo dojrzały pod tym względem. W tej chwili, po przeżywaniu własnej choroby nie rozpacza, że coś go takiego spotkało.


 


O Mikołaju Stelmachu z Mosiny pisaliśmy kilkakrotnie. I o tym, jakie poruszenie i piękne działania wśród mieszkańców wywołała jego choroba. Kiedy odlatywał w marcu, w ciężkim stanie, na lotnisku była nawet telewizja.


 


Ale dopiero teraz miałam okazję porozmawiać z jego ojcem, panem Andrzejem, który przyleciał na miesiąc do Polski z Chicago.


 


– Na ból w kolanie Mikołaj skarżył się, kiedy szedł na egzamin maturalny z języka polskiego w maju ubiegłego roku, opowiada Andrzej Stelmach. – Niestety choroby nie zdiagnozowano od razu. Najpierw lekarze twierdzili, że jest to kontuzja i leczyli go środkami przeciwbólowymi. Później chodziliśmy do lekarzy ortopedów i każdy szukał przyczyny bólu w kolanie i ewentualnym urazie. Mikołaj zaczął chodzić o kulach i w końcu trafiliśmy do ortopedy, który zlecił zrobienie zdjęcia całej nogi i biodra. Okazało się, że jest to nowotwór, a kości w połowie uda już prawie nie ma. Błędem więc było szukanie przyczyny bólu w samym kolanie… Mikołaj przeszedł operację wstawienia endoprotezy, która do biodra zastąpiła zniszczoną rakiem kość. Po ok. miesiącu ból w kolanie ponownie powrócił, jednak gdy informowaliśmy o tym lekarza, ten twierdził, że nie jest to nic groźnego, że to zwykła reakcja tkanki mięsnej na endoprotezę. Po kilku cyklach chemii, na święta Bożego Narodzenia, jego organizm prawie już nie funkcjonował, Mikołaj nie mógł jeść i pić, nie mógł nawet przełknąć własnej śliny.


 


Kiedy później potrzebna była krew, obdzwoniłem swoich znajomych z prośbą o oddanie krwi i następnego dnia do stacji krwiodawstwa zgłosiło się 40 osób. To było wielkie poruszenie.


 


Zanim wyjechali do USA, szukali pomocy w kraju


 


Służba zdrowia nie dawała już nadziei, że Mikołaj może to przeżyć. Lekarze rozkładali ręce nie umieli powiedzieć, czy amputacja go uratuje. Tymczasem Mikołaj czuł się coraz gorzej, miesiąc leżał z temperaturą 40 st. C. Nie pomagały leki, kroplówki.


 


– Byłem gotowy zrobić wszystko, żeby to dziecko się nie męczyło. Na nodze pojawiły się dwa guzy, chirurg, który Mikołaja operował, zapewniał nas, że wszystko będzie dobrze. Guzy rosły i nabrzmiewały ropą, lekarz obiecał zoperować je, ale zwlekał z decyzją. Po kolejnej odmowie zacząłem szukać pomocy w innych klinikach. W jednym z polskich szpitali powiedziano nam, że powinna być amputacja, ale na moje pytanie, czy podejmą się tej operacji odpowiedziano: nie. Dosłownie, padło stwierdzenie, że byłoby to psucie statystyk. Wynikało z tego, że nie wierzono, że Mikołaja można uratować.


 


W końcu lekarz, który wstawiał mu endoprotezę, podjął się usunięcia ropnych guzów. Po tym zabiegu oznajmił mi, że nogę trzeba amputować. Byłem zdruzgotany i przypomniałem mu, że przez okres pół roku prosiłem go o zajęcie się tą nogą. Więcej się już nie widzieliśmy, lekarz zaczął nas unikać, nie pojawił się już ani razu przy łóżku Mikołaja.


 


I w tym momencie, razem z rodziną i znajomymi, ojciec zaczął szukać pomocy w… Internecie.


 


– Chwytaliśmy się wszystkiego. O zagranicy nie myślałem, propozycja wyjazdu do Chicago zrodziła się w ostatnim momencie. Ktoś przysłał mi informację o fundacji „Podaruj mi życie” z Gdańska, dzięki której dziewczyna z tą samą chorobą została wyleczona w USA (amputowano jej rękę i uratowano życie).


 


Historia Mikołaja poruszyła panią prezes, poprosiła o przysłanie dokumentów medycznych. Przekazano je do kliniki w USA. Tam lekarze jednak obawiali się, że nowotwór zaatakował wątrobę i płuca, i na leczenie jest już za późno. Po przesłaniu dodatkowych wyników badań, o które poprosili, oznajmili, że są gotowi przyjąć Mikołaja.


 


– Mikołaj czuł się fatalnie, brał jeszcze tutaj chemię, po której ogłuchł, przestały pracować nerki i wątroba – mówi ojciec. – Bałem się, że ta chemioterapia go zabije…


 


Kilkanaście dni trwało załatwienie formalności, paszportów, wiz, biletów. Mikołaja wypisano na własne żądanie.


 


– Do Stanów musiał z nami też lecieć lekarz, który miał czuwać nad Mikołajem, ponieważ przewoźnik nie chciał brać odpowiedzialności za stan zdrowia podczas lotu. Wylecieli 14 marca br.


 


W USA lekarz onkolog, P. Kent, który zajął się Mikołajem i prowadzi całe leczenie, skierował ich do chirurga onkologa. Ten orzekł, że noga musi być amputowana, bo ognisko choroby jest ogromne.


 


– Mikołaj załamał się, rozpłakał jak małe dziecko… Miał nadzieję na uratowanie nogi. Razem z nami rozpłakali się wszyscy obecni na sali, kiedy znany, amerykański onkolog Steven Gitelis stwierdził, że trzeba ratować życie a nie nogę. Operował Mikołaja 22 kwietnia br.


 


W chwili, kiedy wylatywałem z Chicago do Polski, Mikołaj kończył czwarty cykl chemii. Ta chemia działa jakoś inaczej, w Polsce nie mógł jeść, chudł i bardzo źle się czuł. A tam odczuwa głód, jest silniejszy, wygląda dużo lepiej. Z przebiegu leczenia lekarze są zadowoleni, wspierają go i kibicują mu.


 


Pieniądze na leczenie są bardzo potrzebne, Mikołajowi zostały jeszcze następne cztery cykle chemioterapii, z których jeden kosztuje 16.700 $.


 


Trwa nieustanne poszukiwanie darczyńców i sponsorów, zaangażowani są w to mieszkańcy Mosiny i Puszczykowa i nie tylko. W Chicago Mikołaj występuje z ojcem w kościołach i różnych instytucjach, pomaga im Polonia amerykańska, zbierane są datki. Mimo to rachunki za leczenie z braku funduszy nie są na bieżąco płacone, a zaległości rosną. Niemniej Amerykanie nie odmawiają z tego powodu kontynuacji leczenia…


 


– Mamy jeden cel, pokonać raka – twierdzi ojciec.


 


A marzeniem jest proteza, która według lekarza powinna być założona jak najwcześniej po amputacji, bo zachodzą nieodwracalne zmiany w kręgosłupie.


 


– Ale pieniądze potrzebne są przede wszystkim na pokonanie raka – uważa ojciec.


 


Mikołaj ma już też inne marzenie, chciałby studiować logistykę lub geografię.


 


– Niektórzy mówią o wielkim nieszczęściu, myślę, że czasem przez cierpienie stajemy się bardziej wrażliwi i czuli, jesteśmy mocniejsi przez takie przeżycia. Ja jestem gotowy na przyjęcie krzyża, niczego się nie boję i wiem, że nigdy się nie poddamy, mówi ojciec. – Nie ma w życiu ważniejszych spraw niż zdrowie i miłość do drugiego człowieka. Najpiękniejsze jest to, jak uczymy się kochać drugiego człowieka, a jak się już tą czystą miłość ma, jest się w stanie pokonać wszystko… Może nasz przykład jest okazją do pokazania czegoś innym? Wystarczy pomyśleć o tym, co działo się w sprawie Mikołaja, jak reagowali ludzie.


 


Niedawno uczestniczyłam w spotkaniu mieszkańców Mosiny i Puszczykowa, znajomych i przyjaciół rodziny Stelmachów we Mszy św. dziękczynnej. Po niej przy kawie i ciastkach w salce parafialnej mosińskiego kościoła ojciec Mikołaja opowiadał o pobycie w Ameryce.


 


Ania Kędziora powiedziała mi wówczas, że jeszcze zanim wylecieli, kiedy okazało się, że pilnie są potrzebne pieniądze na bilety, młodzież pod opieką byłej wychowawczyni Mikołaja, Kamili Ziemkiewicz, po sześć godzin stała na mrozie, zbierając do puszek datki pod kościołami. A jak reagowali mieszkańcy? Zabierali chłopców i dziewczęta do domów, bo chcieli dać więcej, a nie mieli przy sobie.


 


Elżbieta Bylczyńska

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama