Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
Reklama KD Market

Robert Muczynski: Klasyczny opór

Kiedy po raz pierwszy współpracowałem z Robertem Muczynskim podczas festiwalu muzyki kameralnej w Dubuque, Iowa, nie mogłem przewidzieć, że 53 lata później znajdę się na scenie w Bibliotece im. Harolda Washingtona, przyjmując w jego imieniu wystosowany przez miasto Chicago oficjalny list gratulacyjny, uznający jego osiągnięcia na przestrzeni 80 lat, jako jednego z czterech pochodzących z Chicago kompozytorów muzyki klasycznej o międzynarodowej renomie.

Przez całą historię ludzkiego cierpienia człowiek stara się kontrolować swoje środowisko – często próbując na oślep kontrolować innych, z tragicznymi skutkami. Jako artysta w najczystszym znaczeniu tego słowa twórca muzyki klasycznej walczy o panowanie nad środowiskiem u jego pierwotnego źródła – we własnej duszy – pokonując fałszywe i hańbiące instynkty animalizmu i egotyzmu, aby stworzyć coś prawdziwie pięknego. To pragnienie piękna może się przejawiać na wiele sposobów – w umiejętnościach lekarza, stolarza, mechanika, nauczyciela, matki lub w jakiejkolwiek pracy, mającej na celu stworzenie i przekazanie najwyższych wartości, na jakie stać człowieka.
Artyści uprawiający muzykę klasyczną czynią to w dźwięku. Mówią dźwiękowi, jak ma się zachować, i – poprzez subtelną implikację – jak my sami powinniśmy się zachowywać. Wyrażają całą skalę ludzkich emocji, starając się stworzyć dla nas model poprawności związków.

Kiedy jako dzieci wzrastaliśmy w tej samej dzielnicy (w której mieszkam do tej pory), życie było o wiele prostsze – pójście dwa lub trzy razy w tygodniu do kina Biltimore, zakupy w Sadowski's Bakery na Western Avenue, czasem obserwowanie przepływającego na letnim niebie sterowca, słuchanie po raz pierwszy suity "Dziadek do orzechów" (w Chopin Elementary School), czytanie Big Little Books i jazda wielkim czerwonym tramwajem lub zielonym autobusem, które w końcu zawiozły nas obu do dePaul University przy 64 East Lake Street, a tam – pod mistrzowski wpływ kompozytora i pianisty Alexandra Tcherepnina oraz dyrygenta Paula Stassevitcha.

"Pamiętam dobrze – wspominał kiedyś Muczynski – te dwugodzinne podróże do śródmieścia późną jesienią i zimą, kiedy wszystko było bardzo szare i ponure. Siedziałem i czytałem biografie Beethovena i Czajkowskiego, wyglądałem przez okno i przyrzekałem sobie, że też będę kompozytorem. Kiedy myślę o tym, nie mogę powstrzymać śmiechu: moje ideały sięgały wysoko, ale kiedy wreszcie wracałem do domu i pochłaniałem obiad, byłem zbyt zmęczony, żeby stawić czoła szpinetowi Wurlitzera w swoim pokoju".

A jednak stawiał mu czoła; tak zrodził się jego Koncert fortepianowy, nagrany w płomiennym wykonaniu z orkiestrą Louisville Symphony. Nie wiedział, że w tym samym roku (1954) nieco starszy kompozytor w Europie napisał utwór wprowadzający nową technikę kompozytorską w najnowszej, trwającej do dziś wersji awangardy. "Le marteau sans maitre" Pierre'a Bouleza (i podobne utwory Karla Heinza Stockhausena, Luciana Berio, Hansa Wernera Henze) mocnym uderzeniem zaanonsowały muzykę serialną, której bazą był dodekafonizm, stworzony przez ekspresjonistów, takich jak Schoenberg, Berg i Webern w początkach burzliwego XX wieku, czasu proroczo nazwanego przez Gustava Mahlera "stuleciem krwi".

Dodekafonia – której postulatem było, że każdy dźwięk 12-stopniowej skali jest jednakowo uprawniony, a każda seria dwunastu dźwięków może być zapisana jako struktura matematyczna lub geometryczna – została początkowo odrzucona przez wielu, w tym Paula Hindemitha, który ogłosił ją "sprzeczną z psychologicznym i akustycznym faktem, (…) niszczącą grawitacyjny wertykalizm tradycyjnej harmonii".

Joseph Machlis spokojnie określił ekspresjonizm jako "stłumiony, udręczony romantyzm antyromantycznej epoki. Jego gwałtowność była gwałtownością przytłoczonego świata, odwołującą się do nieświadomości i irracjonalności w ucieczce od realnego świata, którego nie można już kontrolować ani rozumieć".
W długotrwałej wymianie wielu listów ze swej samotnej placówki Loras College w Iowa, gdzie przez cztery lata uczył muzyki, Muczynski pisał: "Angażując się w działalność artystyczną, stoisz samotnie wobec nigdy niekończącego się strumienia drażliwych decyzji. Jesteś samotny w swojej samotności i w tych kilku ostatnich, przedśmiertnych oddechach. Myślę więc, że mądrze jest być w zgodzie ze sobą i lubić siebie jak tylko możliwe, ponieważ – w końcu – jest się samemu przez całe życie oskarżonym, sędzią, doradcą, wsparciem, stróżem duchowych miejsc, tym, który pamięta o osobistych potrzebach, i decydentem".

Było jasne, jakie decyzje Muczynski miał podejmować, stawiając czoła burzy szyderstwa ze strony współczesnych, nazywających go "starym ramolem", a jego twórczość "rodzajem muzyki, który już nikogo nie interesuje".
"Lubię muzykę – pisał – piękną, wypracowaną, ekscytującą, namiętną i podnoszącą na duchu. Człowiek lubi czuć, że przywołuje to, co w nim najlepsze – kiedy niespodziewanie czuję jakiś dotyk i znajduję w sobie samym niespodziankę; taki rodzaj niespodzianki, który sprawia, że życie jest znośne i ma znaczenie. Zanim odejdę, chcę coś z siebie dać. I chcę, aby to coś komunikowało się z ludźmi i miało dla nich znaczenie. Wolę usłyszeć czyjąś opinię, niż dostać honorarium. Praca jest bardzo osobista, a czek bardzo bezosobowy".

Inni, na takim samym rozdrożu, nie byli tak zdecydowani, obawiając się, że jeśli nie przyjmą nowego systemu – wszelkich odmian porzucania i destabilizacji (albo "wyzwalania", jak to nazywali) tradycyjnej tonalności – pozostaną z tyłu, utracą pozycję w świecie muzycznym. Nawet sławny Aaron Copland w końcu skapitulował, ale nigdy nie zdołał naprawdę nadążyć za najnowszymi skrajnościami "eksperymentalizmu". Leonard Bernstein poświęcił dwa lata na próby, po czym zdecydowanie go odrzucił.

Muzykolog Joan Peyser napisała: "Zamiast intymności mamy kalkulację; zamiast wiary – autopromocję; zamiast Boga – narcyzm. Umiera piękna, wzbogacająca życie muzyka, charakterystyczna dla sztuki przeszłości".
Z wojowniczą wytrwałością muzycy nowego nurtu odrzucają wszelką twórczość poza własną. Sam Boulez oznajmił w 1969 roku: "Kompozytor, który nie spróbował serializmu, jest stracony dla epoki". A matematyk i kompozytor Milton Babbitt, pracując w zaciszu laboratorium elektronicznego na Uniwersytecie Princeton, napisał w 1958 roku artykuł pod tytułem "Who Cares If You Listen".

Gdyby jakiekolwiek pismo poprosiło Muczynskiego o artykuł, napisałby to, co napisał do mnie: "Myślę teraz, że mogę wybrać tylko drogę, którą uważam za uczciwą. Nie można oszukiwać ludzi ani rzeczy czczonych i kochanych. Kto to zrobi, straci wszystko; nic mu nie pozostanie. Staram się być uczciwy wobec bliskich mi ludzi i uczciwy w pracy… Wysoko cenię sobie swoje sumienie i nigdy świadomie go nie zbrudziłem. Moi najdrożsi przyjaciele i sztuka, którą cenię najwyżej, mają te same wspólne cechy: ciepło, umiejętność komunikacji, trwałość i czułość".

Niełatwo znaleźć "miłość" i "czułość" w pracach dominujących obecnie kompozytorów, niezależnie od wyniosłej mózgowości ich skomplikowanych porywów. Pamiętam wymowną uwagę Schoenberga, który w wieku 50 lat powiedział: "Nie potrafię już nienawidzić tak jak dawniej; co gorsze, czasem rozumiem pewne rzeczy bez pogardzania nimi".

Po otrzymaniu dwóch stypendiów Forda dla młodych muzyków Muczynski znalazł się na Uniwersytecie Arizony, gdzie był profesorem aż do emerytury. Mimo łatwych do przewidzenia konfliktów akademickich, trzymał się mocno swoich ideałów.

"Każdego dnia na uniwersytecie – pisa
Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama