W 48 stanach Unii kandydatowi, na którego zagłosowało najwięcej wyborców, przyznaje się wszystkie głosy elektorskie. Ich liczba to suma miejsc w Senacie i Izbie Reprezentantów, czyli liczebność stanowej reprezentacji w Waszyngtonie. Jednak inaczej jest w dwóch stanach: Maine i Nebrasce. Tam głosy elektorskie przyznaje się oddzielnie w każdym z okręgów wyborczych. W tym drugim stanie są trzy okręgi, z których dwa stawiają od lat, i to bardzo zdecydowanie, na polityków republikańskich. Jednak trzeci okręg to właśnie Omaha i okolice, gdzie niemal zawsze wygrywa kandydat Partii Demokratycznej. Innymi słowy, w stanie zdominowanym niemal całkowicie przez republikanów demokraci zawsze mogą liczyć na jeden głos elektorski.
Zwykle fakt ten nie ma większego znaczenia, ale odegrał pewną rolę w wyborze Baracka Obamy w 2008 roku oraz Joe Bidena w roku 2020. Okręg wyborczy obejmujący Omahę nazywa się czasami „niebieskim punktem”, gdyż jest to mikroskopijna kropka w czerwonym morzu republikańskim. Teoretycznie jednak ów niebieski punkt może nabrać o wiele większego znaczenia, być może nawet kluczowego.
Obecnie tzw. Kolegium Elektorskie składa się z 538 osób, co oznacza, iż do zwycięstwa w wyborach prezydenckich potrzebne jest zdobycie 270 głosów. Załóżmy przez chwilę, iż w starciu Kamali Harris z Donaldem Trumpem ta pierwsza dociera do 269 głosów, a jej rywal ma ich 268. Jest to możliwe na przykład wtedy, gdy Harris wygra w Wisconsin, Michigan i Pensylwanii, a w pozostałych stanach wszystkie obecne prognostyki się spełnią. Wtedy pojedynczy demokratyczny głos elektorski z Omahy i okolic przesądziłby o zwycięstwie Kamali. Natomiast gdyby niebieski punkt okazał się nagle czerwonym, doszłoby do remisu (269 do 269), co oznaczałoby – w kompletnie „przegiętym” systemie amerykańskim – że prezydenta wybrałaby Izba Reprezentantów, co byłoby jednoznaczne z sukcesem Trumpa.
Zawiłości te sprowadzają się do jednego, nieco niepokojącego wniosku: o sukcesie w wyborach prezydenckich może zdecydować jakiś John Smith, siedzący na kanapie w mieście Omaha i popijający piwo przed telewizorem. Wizja ta na tyle przeraziła republikańskich polityków, iż próbowali przed kilkoma tygodniami zmienić w ostatniej chwili przepisy wyborcze w stanie Nebraska, tak by kandydat z największą liczbą głosów dostawał automatycznie wszystkie głosy elektorskie. Jednak wysiłki te zakończyły się niepowodzeniem, co oznacza, że niebieski punkt istnieje nadal i może się okazać niezwykle ważny.
Wielu wpływowych ludzi w Stanach Zjednoczonych uważa, że sposób wybierania prezydenta kraju jest na wskroś anachroniczny i powinien zostać zreformowany. Wszystkie inne zachodnie demokracje, w których istniał podobny bezsens, zrobiły to już w XIX wieku lub na początku XX. Jednak do tego trzeba by było uchwalenia poprawki do konstytucji, co przy obecnym klimacie politycznym jest tak samo prawdopodobne jak niespodziewany wschód słońca na zachodzie. W rezultacie jesteśmy skazani na dalsze ciułanie przez kandydatów głosów elektorskich, a w tym ciułactwie mieszkańcy miasta Omaha mogą odegrać istotną rolę.
Co ciekawe, żaden z kandydatów nie odwiedził jak dotąd ani Nebraski, ani też takich stanów jak Montana, Idaho czy Wyoming. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – wynik wyborów jest tam praktycznie przesądzony, a liczba możliwych do zdobycia głosów elektorskich bardzo mała. I to też jest efekt tego na wskroś kulawego systemu. Gdyby bowiem głosowanie było bezpośrednie, absolutnie każdy głos miałby dokładnie taką samą wartość, a to oznaczałoby, że kandydaci musieliby się uganiać po całym kraju, a nie tylko po tzw. swing states, w których sukces ma decydujące znaczenie.
Stany Zjednoczone są dziś jedyną zachodnią demokracją, w której na danego kandydata głosuje najwięcej wyborców, ale mimo to przegrywa on (lub ona) wybory. W wyborach bezpośrednich sukces odniosła w 2016 roku Hilary Clinton, ale przegrała w wyniku „matematyki elektorskiej”. W USA możliwa jest zatem następująca deklaracja: „Wygrałem wybory, ale przegrałem”. I nie powoduje ona u nikogo logicznego kociokwiku.
Nikt nie wie, dlaczego wyborcy w jednym tylko mieście, Omaha, mogą odegra
zasadniczą rolę w procesie wybierania prezydenta. Nikt też nie jest w stanie wyjaśnić, dlaczego głos oddany przez kogoś w Wisconsin ma większe znaczenie od głosu oddanego w Alabamie. W miarę oczywiste jest to, iż tak nie powinno być, ale jest. Gdyby w Polsce powstał system wyborczy, w wyniku którego głosy oddane w Warszawie miałyby znacznie większą wagę od tych oddanych w Poznaniu, wszyscy zapewne uznaliby to za niemożliwe do zaakceptowania kuriozum. Nie mówiąc już o tym, iż poznaniacy poszliby z „warszawką” na otwartą wojnę (która i tak się toczy na stadionach piłkarskich). Jednak amerykańskie kuriozum zwane Kolegium Elektorskim jest nadal tolerowane, a niektórzy twierdzą nawet, że jest to system gwarantujący „równouprawnienie stanowe”.
Być może trzeba by o to zapytać wyborców w takich stanach jak Missisipi albo Indiana (gdzie mieszkam). Tu będę oczywiście głosował, ale mój wybór nie będzie miał żadnego znaczenia w porównaniu do głosu oddanego przez kogoś w Michigan, zaledwie 100 mil ode mnie na północ.
Andrzej Heyduk