Komentarz amerykańskiPrzewodzenie najpotężniejszemu mocarstwu na tej plancie przyspiesza efekty starzenia. To nie jest tylko wniosek ostatnich czterech lat. Spójrzmy na Baracka Obamę, który obejmując urząd prezydenta w wieku 48 lat wciąż wyglądał niczym młodzieniec. Albo Bill Clinton, który w 1993 roku miał 47 lat. Po ośmiu latach spędzonych w Gabinecie Owalnym obaj panowie opuszczali urząd mocno posiwiali, z widocznymi efektami zmęczenia. Joe Biden jest najstarszym amerykańskim prezydentem, ale wiek nie powstrzymuje go przed kandydowaniem na drugą kadencję.
Biden wyglądał na zmęczonego, podstarzałego lidera podczas debaty prezydenckiej. To, że ją przegrał, wynikało bardziej z tego, jak był postrzegany jego wizerunek podczas starcia z Trumpem, bo merytorycznie nie było aż tak źle. Ale wyglądał dobrze – a że wygląd podczas debat ma przeogromne znaczenie, przekonał się już Richard Nixon podczas pierwszej telewizyjnej debaty prezydenckiej. „Jeśli Biden przegra debatę, to będzie koniec” – mówił jeszcze przed starciem obu kandydatów demokratyczny strateg Van Jones. Biden przegrał z samym sobą, bo na pewno nie z Trumpem. Republikanin wcale nie zaprezentował się dobrze, a zwycięzcą został okrzyczany tylko dlatego, że całkowita uwaga skupiła się na obecnym gospodarzu Białego Domu.
Od momentu zakończenia debaty media całkowicie skupiły się na osobie 81-letniego Joe Bidena. Właściwie obecnie cała wyborcza kampania toczy się wokół wieku i dyspozycji prezydenta. Nic innego się nie liczy. Do rezygnacji z ubiegania się o prezydenturę wezwał w komentarzu autorskim „New York Times”, z kolei „The Economist” umieścił na okładce balkonik inwalidzki, do którego doczepiona była prezydencka pieczęć. Przeciwko Bidenowi obróciły się sprzyjające mu do tej pory ośrodki medialne. I choć wcześniej w kampanii wyborczej najwięcej miejsca poświęcano Donaldowi Trumpowi, między innymi jego problemom z prawem, to teraz tematem nośnym jest postdebatowy krajobraz wśród Demokratów. Dlatego już rodzą się teorie spiskowe. Najczęstszą z nich jest to – o czym zresztą pisał na swoim portalu CBS News – że nawet nieprzychylne Trumpowi media skorzystają na jego prezydenturze. Donald Trump świetnie się sprzedaje; artykuły mu poświęcone doskonale się klikają, a materiały emitowane na jego temat mają największą oglądalność. Biden jest nudny w tym kontekście. Innym przykładem są książki, które powstawały na temat samego Trumpa, czy okresu jego prezydentury. Nie miało znaczenia, czy były to pozycje życzliwe dla byłego prezydenta, czy też obnażające jego problemy i podważające skuteczność jako biznesmena. Większość z tych książek trafiała na listy bestsellerów dzięki niemu. Stąd właściciele mediów mogą kierować się zwykłą kalkulacją – prezydentura Trumpa może bardziej się opłacić.
Republikanie chwycili wiatr w żagle. Nie tylko liczą już, że przed ich kandydatem otworzyła się autostrada do Białego Domu, ale nagle uświadomili sobie, że dzięki temu możliwy jest sukces w wyborach do Kongresu. Dotychczasowe modele pokazywały, że bez względu na to, kto wygra wybory prezydenckie, Partii Republikańskiej uda się utrzymać, a nawet odzyskać większość w Senacie, ale to Demokraci zwyciężą w wyborach do Izby Reprezentantów. Nastąpiłaby więc zmiana w układzie sił w Kongresie. Fatalna dla Bidena debata i medialne zamieszanie wokół dalszych losów jego kandydatury sprawiły, że Republikanie poczuli krew i uświadomili sobie, że w listopadzie mogą wygrać wszystko. Stąd też tonowanie nastrojów – głosy o uruchomieniu 25. poprawki do Konstytucji, stwierdzającej niezdolność prezydenta do pełnienia obowiązków, zostały w obozie Republikanów spacyfikowane. Nastąpiła refleksja i dojście do wniosku, że należy pozwolić Demokratom samodzielnie walczyć między sobą. Wezwanie do odwołania Bidena już teraz mogłoby raczej skonsolidować Demokratów w obronie prezydenta, ale Republikanie doszli do słusznego wniosku, że należy pozwolić, aby dyskusja na temat Bidena podążała w kierunku wewnętrznych konfliktów.
Innymi słowy, zwyciężyło myślenie: „Niech Demokraci sami się niszczą”. Inną kwestią jest to, że obecnie uważają oni Bidena za kandydata, który będzie łatwy do pokonania. Świadczą o tym choćby słowa nagranego potajemnie na polu golfowym Trumpa: „Biden jest w kupie g…na. Ja go tam wsadziłem. To koniec. Teraz czas na Kamalę (Harris). Myślę, że ona poradzi sobie lepiej. Ale ona jest taka k…a zła” – mówi w wypełnionym inwektywami nagraniu były prezydent.
Kamala Harris jest najczęściej wymienianym politykiem, który miałby ewentualnie zastąpić Bidena. Dzieje się tak głównie ze względów praktycznych – jako wiceprezydent jest naturalnym kandydatem na jego następcę, nie tylko w sytuacji, gdy prezydent nie jest w stanie pełnić urzędu. Ale Kamala ma problem wizerunkowy. Nie jest szanowana w kręgach bliskich Bidenowi ze względu na ograniczoną rolę, jaką przewidział dla niej aktualny gospodarz Białego Domu. Nie przebiła się ze swoimi pomysłami dotyczącymi zmian w polityce socjalnej, gdyż te w ogóle nie przedostały się do głównego nurtu dyskusji politycznej – z przyczyn oczywistych.
Dziś najważniejszymi tematami są gospodarka i bezpieczeństwo. Harris poległa natomiast na polu, na które została wydelegowana przez Joe Bidena, będąc swoistym wysłannikiem do rozwiązania kryzysu na granicy. Inni politycy, którzy są wymieniani jako potencjalni liderzy Partii Demokratycznej, obecnie nie garną się do przejęcia schedy po Bidenie. Są to gubernatorzy Kalifornii – Gavin Newsom i Pensylwanii – Josh Shapiro.
Żadnemu z nich nie opłaca się wskakiwać na miejsce Bidena, aby ratować trudną sytuację i ruszać z kampanią w jej kulminacyjnym momencie. Dla nich obu bardziej opłacalna może okazać się paradoksalnie kadencja Trumpa. Będąc w opozycji, łatwiej jest atakować i w ten sposób budować swoją pozycję politycznego „bulteriera”. Przegrana w wyborach listopadowych po nieprzygotowanej kampanii może mieć natomiast katastrofalne skutki dla ich politycznej kariery.