Przyjęcie Polski do Paktu Północnoatlantyckiego poprzedziła trwająca kilka lat kampania, budująca poparcie dla powiększenia Sojuszu, w której istotną rolę odegrała Polonia amerykańska. Początkowo bowiem większość środowisk opiniotwórczych w USA było przeciwnych rozszerzaniu NATO.
Drogę Polski do NATO utorowało rozwiązanie w 1991 roku Układu Warszawskiego. Około dwa lata później prezydent Lech Wałęsa poinformował ówczesnego sekretarza generalnego NATO, że członkostwo w zachodnim sojuszu militarny, jest jednym z priorytetów polskiej polityki zagranicznej.
Zrealizowanie tego celu uzależnione było w ogromnej mierze od Stanów Zjednoczonych, a ściślej od Senatu, który decyduje o losach traktatów międzynarodowych. Chociaż istotne były relację między rządami w Waszyngtonie i Warszawie oraz spełnienie przez Polskę wymogów niezbędnych do integracji z Sojuszem, koniec końców decyzja należała do członków wyższej izby amerykańskiego Kongresu. Senatorzy USA zaś bardziej liczą się na ogół z priorytetami swojego elektoratu, aniżeli z interesami innych państw.
Polacy w Stanach Zjednoczonych stanęli w obliczu ogromnego wyzwania. Nie mieszczą się w awangardzie najbardziej wpływowych grup etnicznych, ale zrozumieli powagę sytuacji, zapomnieli o wzajemnych antagonizmach, rozbieżnościach i niechęci do zbiorowego działania. Stworzyli prawdziwe pospolite ruszenie, aby sprostać wydawałoby się niemożliwemu do wykonania zadaniu: przekonaniu amerykańskich elit do tego, że rozszerzenie NATO nie tylko wzmocni bezpieczeństwo państw, które po II wojnie światowej zostały zmuszone do przyłączenia się do bloku sowieckiego, ale też całej Europy.
Większość amerykańskich polityków, politologów, pracowników wpływowych think tanków, mediów czy wielkich korporacji odnosiła się wrogo do idei rozszerzenia NATO. Jednym dyktowały to partykularne interesy, inni nie chcieli antagonizować rosyjskich przywódców, zwłaszcza, że Michaił Gorbaczow czy Borys Jelcyn faktycznie przyczynili się do upadku Związku Sowieckiego i demokratyzacji Rosji. Władimir Putin nie był wówczas znaczącą postacią w rosyjskim krajobrazie politycznym.
Pierwszym liderem w USA, który rozpalił nadzieję na zmianę tego stanowiska był demokratyczny prezydent Bill Clinton. To on na spotkaniu w Detroit z udziałem Polonii w październiku 1995 roku zapowiedział, że podczas zaplanowanego na 1996 rok szczytu NATO, kraje pragnące związać się z Sojuszem będą zaproszone do negocjacji akcesyjnych.
Podczas gdy wielu Amerykanów wierzyło, że pozytywne przeobrażenia w Rosji będą miały trwały charakter, pomni imperialistycznej natury wschodniego sąsiada i tragicznej historii Polacy w USA traktowali to z głęboką rezerwą.
O przyjęcie Polski do NATO zabiegały różne polonijne ośrodki. Wykorzystując swoje kontakty polityczne starania podjęli Zbigniew Brzeziński, były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w ekipie prezydenta Jimmiego Cartera wciąż popularny w mediach, świecie naukowym i znany z publikowanych książek, oraz mieszkający niedaleko Waszyngtonu były szef Radia Wolna Europa Jan Nowak-Jeziorański, który mobilizował do wsparcia ustosunkowanych Amerykanów, w tym męża pisarki Aleksandry Ziółkowskiej, Normana Boehma.
Ich działania były bezcenne, ale ponieważ o podpisaniu traktatu decydowali senatorzy reprezentujący wszystkie stany, niezmiernie ważny był mocny głos wyborców polonijnych. Doniosłą rolę w sukcesie tej misji miało też waszyngtońskie biuro Kongresu Polonii Amerykańskiej (KPA) z Myrą Lenard i jej mężem Casimirem.
Amerykańska polityka nie była jeszcze wówczas tak bardzo spolaryzowana jak obecnie, co miało w kontekście polskich ambicji i dobre, i złe strony. Dobre, bo – jak się okazało – poparcie dla przyjęcia Polski do NATO przebiegało ponad partyjnymi podziałami. Złe, ponieważ nie wystarczało zjednać sobie tylko Republikanów. Także wielu Demokratów Clintona oponowało przeciw ekspansji Paktu Północnoatlantyckiego. Dezaprobata wobec planów rozszerzenia NATO utrzymywała się w Ameryce latami.
W Senacie do najpoważniejszych oponentów przyjęcia Polski i jej sąsiadów do NATO należał Republikanin Jesse Helms, szef komisji spraw zagranicznych inicjującej i mającej główny głos w przygotowywaniu międzynarodowych traktatów m.in. o rozszerzeniu NATO. Przeciwwagę w tej senackiej komisji stanowił, ale nie od razu, najważniejszy z zasiadających w niej Demokratów, Joe Biden.
Helms kwestionował tezę, że rozszerzenie Sojuszu leży w najlepszym interesie Amerykanów. Podobne zdanie miały inne, nawet życzliwie nastawione do Polski osoby, w tym były doradca prezydenta Ronalda Reagana, historyk i sowietolog z Harvardu, prof. Richard Pipes. Indagowany przez nowojorski “Nowy Dziennik” już w lata po przyjęciu nowych członków wyjaśnił, że nie zrewidował swego poglądu. Zdaniem Pipesa, wstępując do NATO, Polska zrobiła sobie już na zawsze z Rosji potężnego wroga.
Wobec powszechnej niemal początkowo niezgody na rozszerzenie Sojuszu, zaskakująca okazała się postawa polonijnej społeczności, która rzadko potrafi się zorganizować i zjednoczyć w masowej akcji. A właśnie koniec końców to donośny głos polsko-amerykańskiego elektoratu był jednym z najistotniejszych czynników, który przesądził o ty, sukcesie.
Ważną rolę w batalii o NATO odegrała niewielka, ale zmotywowana społeczność polska w stanie Delaware. Reprezentował go bowiem w Senacie właśnie Biden, jak też Republikanin William Roth, przewodniczący Zgromadzenia Parlamentarnego NATO. Chociaż Roth od początku sprzyjał rozszerzeniu Sojuszu, sceptyczny Biden przeszedł znamienną metamorfozę pod wpływem Polonii. Przewodziło tym wysiłkom nie KPA w tym stanie, lecz Towarzystwo Śpiewacze w Wilmington którym kierował Stefan Skielnik. Podczas debaty poprzedzającej głosowanie na Kapitolu w sprawie ratyfikowania umowy akcesyjnej Biden zmienił postawę o 180 stopni. Walczył jak lew o rozszerzenie NATO. Przedstawiał też atuty wynikające z przyjęcia do Sojuszu nowych członków.
Z Nowego Jorku Andrzej Dobrowolski (PAP)