Dwaj najpoważniejsi kandydaci Partii Republikańskiej w wyborach prezydenckich w przyszłym roku postanowili obrać mocno antyimigracyjny kurs. Albo – jak próbują tłumaczyć ich zwolennicy – taki, który ma zapewnić bezpieczeństwo południowej granicy oraz stanowić gwarancję, że do Stanów Zjednoczonych przybywać będą jedynie wykwalifikowani pracownicy. Metody, jakimi chcą to osiągnąć, budzą już kontrowersje.
Gubernator Florydy Ron DeSantis obok gubernatora Teksasu Grega Abbotta był głównym inicjatorem wysyłania osób, które nielegalnie przekroczyły amerykańską granicę do stanów gwarantujących im tzw. „sanktuarium”. DeSantis – plasując się w republikańskich sondażach na drugiej, ale mocno oddalonej pozycji za Donaldem Trumpem – próbuje przedstawić się wyborcom jako bardziej radykalny, ale przede wszystkim bardziej skuteczny lider w walce z nielegalnymi przybyszami. „To ja będę prezydentem, który zakończy ostatecznie problem naszej południowej granicy” – mówił podczas niedawnego spotkania z wyborcami. W odpowiedzi Trump już następnego dnia przekonywał: „Za mojej prezydentury mieliśmy największy poziom bezpieczeństwa na granicach”. I zapowiadał, że gdy wróci do Białego Domu, to przywróci niedawno zniesione przez Joe Bidena restrykcje azylowe, wprowadzone przez niego w czasie pandemii. Chodzi o ustawę „Title 42”, która zakładała między innymi konieczność uregulowania wszelkich formalności jeszcze na terytorium Meksyku. Jego oficjalne konto kampanii z kolei pisało o konieczności przeprowadzenia operacji na terytorium USA, która ma prowadzić do masowych deportacji.
Koniec z „prawem ziemi”?
Zarówno Trump, jak i DeSantis chcą wyeliminowania prawa gwarantującego automatyczne uzyskanie amerykańskiego obywatelstwa przez dzieci urodzone w USA. I nie jest to szczególna nowość, bo podobne hasła Trump głosił już w 2018 roku. Teraz dołączył do niego gubernator Florydy. Ale te zapowiedzi należy traktować jedynie jako populistyczne hasła, które padają na podatny grunt sympatyków obu polityków. Dlaczego? Otóż zniesienia prawa ziemi wymagałoby zmian w amerykańskiej konstytucji. Obywatelstwo nowonarodzonym na amerykańskim terytorium gwarantuje 14. Poprawka do Konstytucji USA. A dokonanie w niej zmian w sprawach budzących kontrowersje i podziały jest niemożliwe. Nie tylko konieczna jest zgoda dwóch trzecich Kongresu, ale także ratyfikacja przez większość stanów USA. Dlatego i Trump, i DeSantis mogą swą krucjatę w tej sprawie kontynuować, ale… wyłącznie na potrzeby kampanii wyborczej, bo w praktyce niczego tutaj nawet po objęciu władzy nie wskórają.
Co z murem?
Trump i DeSantis opowiadają się za całkowitym uszczelnieniem granicy z Meksykiem poprzez budowę muru. Były prezydent podkreśla niemalże na każdym spotkaniu wyborczym, że za jego kadencji budowa postępowała w rekordowym tempie. Ale nie jest to do końca zgodne z prawdą. Rzeczywiście, Trumpowi udało się przelać spore zasoby finansowe z budżetu federalnego na infrastrukturę graniczną, ale w ramach wykorzystanych środków najwięcej, bo aż 80 procent przeznaczono na renowację istniejących już zabezpieczeń granicznych.
Irytacja Trumpa
Trump coraz mocniej jest sfrustrowany pomysłami sztabu DeSantisa, gdyż uważa że są one kopią jego imigracyjnych planów. W rozesłanym niedawno do sympatyków byłego prezydenta emailu, sztab Trumpa argumentował, że „DeSantis jest szemraną wersją” Donalda Trumpa. W korespondencji starano się marginalizować konferencje prasowe gubernatora Florydy, określając je jako nudne, nic nie wnoszące, a jedynie „żerujące” na dokonaniach byłego gospodarza Białego Domu. O ile DeSantis na razie nie daje się prowokować i raczej na swoich wiecach i spotkaniach wyborczych nie atakuje bezpośrednio byłego prezydenta, to jego sztab już wie, że taki moment nadejdzie. Na razie jednak kampania gospodarza Florydy ma wyglądać inaczej niż kampania najsłynniejszego obecnie mieszkańca Florydy. Jednak przeciwnicy obu kandydatów zwracają uwagę, że choć DeSantis stara się nie być w prowadzeniu polityki tak agresywny jak Trump, to proponuje nawet bardziej radykalne rozwiązania. Niektórzy określają go mianem „przypudrowanego” Trumpa, a gdzie indziej pada mocniejsze stwierdzenie – „Trump na sterydach”. Swoje prawdziwe oblicze będzie musiał ujawnić w dalszym etapie kampanii.
Walka o elektoraty
Na razie nie wiadomo, jak miałyby wyglądać debaty prezydenckie przed prawyborami w Partii Republikańskiej. Nie wiadomo też, kto zgodziłby się w nich wziąć udział. Trump w niedawnym wywiadzie dla Fox News całkowicie nie wykluczył swojego udziału, mimo że wcześniej kategorycznie się sprzeciwiał debatom. Jedno jest pewne, celem obu kampanii, tak Trumpa, jak i DeSantisa, jest przyciągnięcie najbardziej radykalnego, prawicowego elektoratu Republikanów. I to przy założeniu, że po zdobyciu nominacji każdy z nich będzie w stanie zdobyć zaufanie bardziej centrowego wyborcy, czyli takiego, który nie będzie chciał kolejnych czterech lat Joe Bidena w Białym Domu.
Daniel Bociąga[email protected][email protected]