(Korespondencja własna "Dziennika Związkowego")
Warszawa Prezydent Lech Kaczyński zobowiązał się podjąć tzw. "misji ostatniej szansy", pośrednicząc w próbie znalezienia trwałego poparcie dla rządu mniejszościowego Kazimierza Marcinkiewicza. Ale zdaniem wielu polityków i obserwatorów, na bardziej prawdopodobną wygląda opcja wcześniejszych wyborów. Prezydent zgodził się podjąć taką próbę na proźbę przywódców Platformy Obywatelskiej, Donalda Tuska i Jana Rokity, ale wyszli oni ze spotkania z prezydentem w niezbyt optymistycznym nastroju.
"Po tej rozmowie uważam, że przyspieszone wybory są bardziej prawdopodobne oświadczył Rokita. Misja ostatniej szansy prezydenta jest cenna, ale chyba spóźniona".
"Nic nie zapowiada, aby PiS chciało koalicji z PO" dodał Tusk.
W związku z tym dał do zrozumienia, że Platforma teraz myśli przede wszystkim o zwycięstwie w nowych wyborach.
Od spotkania liderów Platformy z prezydentem Kaczyńskim znacznie ożywiło się życie polityczne. Niekończące się konferencje prasowe, odprawy, wywiady, wypowiedzi czołowych polityków. Choć przywódca Ligi Polskich Rodzin Roman Giertych nazwał trwające ostatnio rozmowy koalicyjne "zasłoną dymną", uważając nowe wybory za przesądzone, nie wykluczył udziału w takich rozmowach LPR. Nowe wybory bowiem byłyby wyrokiem śmierci dla małych partii, które prawdopodobnie nie weszłyby do nowego Sejmu.
Przywódca PiS Jarosław Kaczyński sprawił wszystkim niespodziankę, kiedy do alternatywy koalicja lub wybory dodał trzecią możliwość. Przywódcom wszystkich partii z wyjątkiem postkomunistycznego Sojuszu Lewicy Demokratycznej zaproponował sześciomiesięczny plan stabilizacyjny, czyli rodzaj "paktu o nieagresji".
Według nowego planu Kaczyńskiego, partie opozycyjne musiałyby się zgodzić na uchwalenie 11 kluczowych dla rządu ustaw oraz powstrzymać się od ataków na rząd, od ustawicznych prób odwołania ministrów czy marszałka oraz awantur parlamentarnych. Jego zdaniem w tym czasie trwające od jesiennych wyborów emocje polityczne uspokoiłyby się i można by w spokojniejszej niż obecnej atmosferze przystąpił do rozmów w sprawie utworzenia trwałej koalicji. Ale wykluczył możliwość udziału w rządzie ludzi karanych, wyraźnie wskazując na lidera Samoobrony Andrzeja Leppera, który na swoim koncie ma różne konflikty z prawem.
Jak było do przewidzenia, przywódca Platformy Obywatelskiej Donald Tusk raz jeszcze udowodnił, że nigdy nie pogodził się z podwójną porażką wyborczą swojej partii na jesieni ub. Zacietrzewienie Tuska sprawią, że z PiS nie jest w stanie rozmawiać, tylko się z nim kłócić, w każdym geście czy ofercie węszy podstęp, pułapkę czy spisek. W tym też duchu niemal odruchowo określił propozycję paktu stabilizacyjnego, jaki przedstawił lider PiS, jako próbę narzucenia innym ugrupowaniom dyktatu partii rządzącej, nie jako zaproszenie do autentycznej współpracy.
Postkomuna, która została świadomie pominięta przez lidera PiS, stawia na nowe wybory i sytuację rozgrywa zgodnie z takim scenariuszem. Doradca prawny b. prezydenta Ryszard Kalisz wysłany został do Szwajcarii na rozmowy z Aleksandrem Kwaśniewskim, który od dłuższego czasu wypoczywa tam z rodziną, prosząc go w imieniu SLD o objęcie osobistym patronatem akcji wyborczej zjednoczonej lewicy. Montowany jest nowy centrolewicowy front z udziałem SLD, odszczepieńców Marka Borowskiego oraz Partii Demokratycznej Frasyniuka i Belki. Ponieważ wyraz "lewica" wielu Polakom źle się kojarzy, prawdopodobnie nowa formacja wystąpi pod nową nazwą.
Cztery miesiące rządów gabinetu premiera Marcinkiewicza pokazały, że większość energii rządzące Prawo i Sprawiedliwość musiało poświęcać na odpieranie ataków ze strony niedoszłego koalicjanta (PO) oraz żebranie o głosy w Sejmie. Ta szarpanina osiągnęła szczyt w ub. tygodniu, gdy o mały włos nie doszło do zerwania Sejmu. Wystąpienie marszałka Sejmu Marka Jurka powitały gwizdy, tupanie i buczenie oraz ostentacyjne opuszczenie sali przez posłów opozycyjnych.
Wicemarszałek Sejmu Marek Kotlinowski (LPR) zajął fotel marszałkowski Jurka i wbrew jego protestom próbował prowadzić obrady. Inny wicemarszałek Bronisław Komorowski (PO) wzorem Rewolucji Francuskiej zaproponował wykluczenie posłów PiS poprzez przeniesienie obrad Sejmu do innej sali. Zrobiło się tak gorąco, że marszałek Jurek mógł się poruszać po terenie Sejmu tylko z obstawą Straży Marszałkowskiej.
Ta awantura ostatecznie przekonała głównego rozgrywającego, przywódcę PiS Kaczyńskiego, że nic z koalicji przynajmniej w chwili obecnej nie będzie. Opcja pod tytułem "nowe wybory" zaczęła wyglądać szczególnie zachęcająco, odkąd CBOS ogłosił wyniki sondażu, w którym za PiS opowiedziało się 39% Polaków, Platformę zaś poparło tylko 25%. Taki wynik w wyborach dałby rządowi wystarczające poparcie w Sejmie, by mógł rządzić samodzielnie bez oglądania się na sojuszników.
Ale wielu działaczy PiS obawia się ryzyka, jakie wiąże się z nowymi wyborami. "Wcale nie mam pewności, że takie wybory wygramy" powiedział J. Kaczyński. Badania przeprowadzone przez telewizyjną komórkę sondażową OBOP wykazały, że gdyby wybory odbyły się w tym miesiącu (styczeń 2006r.), PiS mógłby liczyć na 35% poparcia a PO na 33%. Byłaby to prawie powtórka z września ub. r. z tym, że oprócz dwóch dużych partii do Sejmu weszłyby tym razem nie cztery, a jedynie jedna lub dwie małe partie. Ponownie oznaczałoby to konieczność powołania koalicji PiS i PO, co dotychczas okazało się niemożliwe. Osobiste ambicje polityczne, interesy partyjne, unoszenie się honorem, obrażalstwo i wzajemne oskarżenia, podchody i otwarte ataki, okazały się bowiem ważniejsze od dobra wspólnego i interesu narodowego.
Nie można też wykluczyć innej ewentualności. W społeczeństwie nie ma wielkiego poparcia dla czterech wyborów w ciągu pół roku. Za to zewsząd wyczuwa się wyraźne zniechęcenie przeciętnych Polaków wobec potyczek, gier i intryg klasy politycznej. Nie można zatem wykluczyć, że przynajmniej część wyborców zechce ukarać za to czołowe postacie obecnej sceny politycznej. A na to tylko czeka postkomuna, która z dużym rozmachem planuje swoje następne posunięcia.
Robert Strybel
Ostatnia szansa
- 01/24/2006 12:07 AM
Reklama