Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
środa, 20 listopada 2024 11:48
Reklama KD Market

W blasku Kordylierów

Prawdziwy smak życia odczuwam wtedy, gdy mam podwyższony poziom emocji. Dlatego chodzę tam, gdzie człowiek jest na krawędzi, w położeniu trudnym, ekstremalnym. Podróże w nieznane, zaskakujące sytuacje to największa przygoda jaka może się zdarzyć lekarzowi psychiatrze.

Mam wówczas szansę obserwowania, poprzez siebie, reakcji organizmu ludzkiego w momentach granicznych. Mało jest ludzi, którzy zdecydują się na samotną jazdę motocyklem na wysokości 4 tysiące metrów nad poziomem morza, a tak pokonałem kiedyś bezludny piaskowy odcinek na styku granic Boliwii i Chile. Niewielu jest ludzi, którzy dopiero w wieku dojrzałym chcą posmakować sytuacji ekstremalnych, a mój pierwszy lot na paralotni przypadł w 60. urodziny, w dodatku z wulkanu w chilijskiej Araukanii. Zderzenie uczucia ekstazy z ogromnym lękiem kompensowało niewyobrażalne piękno andyjskiego krajobrazu  mówi profesor Zdzisław Jan Ryn.

W blasku Kordylierów
Stara Indianka chciała wiedzieć, dlaczego biały człowiek tak mocno pokochał Andy, że wraca do nich jak bumerang. Mój rozmówca też był tego ciekaw. Z liści coca, zwanych królewską rośliną Inków, kobieta długo układała coś na kształt pasjansa, aż w końcu znalazła odpowiedź: w poprzednim życiu był andyjskim kondorem...

Dziś pod listami do znajomych i przyjaciół Zdzisław Ryn, psychiatra, były ambasador RP w Republice Chile i Boliwii nieraz podpisuje się "Condoryn". Chociaż zbitka słów zaskakująca, to oddaje rzeczywistość magiczną Ameryki łacińskiej. Naukowiec przebył tysiące kilometrów  od Meksyku po Ziemię Ognistą, Antarktydę i Wyspę Wielkanocną. "Szalona" geografia tych obszarów urzeka go bowiem tak mocno, że wciąż krąży po Ameryce Południowej. Właśnie niedawno wrócił stamtąd z trzydziestej trzeciej podróży...

To by mój najkrótszy, tylko dwudziestodniowy pobyt  za to bardzo intensywny. Z lekarzami chilijskimi organizujemy Centrum Medycyny Górskiej, a placówkę instalujemy w Andach na wysokości 4,5 tys. metrów. Podpisałem nową umowę o współpracy. Wygłosiłem kilka wykładów uniwersyteckich. Także wziąłem udział w uroczystości nadania mi honorowego obywatelstwa chilijskiego miasta Coquimbo. Na półwyspie zbudowano tam największe sanktuarium nad Pacyfikiem  Krzyż Trzeciego Tysiąclecia (Cruz del III Milenio), do którego budowy (a wielki to krzyż, windą jedzie się do jego ramionsalonów widokowych) przyczynił się również papież Jan Paweł II, przysyłając przepiękny ołtarz  mówi profesor. I nie ukrywa, że dumny jest z tego, że i on ma swój skromny udział w tworzeniu tego sanktuarium.

Ale to, co teraz najbardziej go frapuje, to odległy o 4 tys. km od Chile egzotyczny pępek świata  czyli maleńka wyspa na środku Pacyfiku zamieszkała przez 2 700 osób, żyjących pośród 35 stołków wulkanicznych, którą holenderscy odkrywcy przechrzcili z Te pito o te henua (co w języku Rapanui znaczy: pępek świata) na Wyspę Wielkanocną.

Pierwszy raz na tę najbardziej odległą od kontynentów wyspę przyleciał Z. Ryn jako ambasador, dziesięć lat temu. Stanął na ziemi ongiś przypisanej kulturze polinezyjskiej i w tej się zakochał  od pierwszego wejrzenia. Miłość okazała się tak silna, że trwa. I skłania do coraz głębszego poznawania. W sensie dosłownym. Bo właśnie eksploracja jaskiń, podziurawiona niczym ser szwajcarski wulkaniczna skorupa wyspy, najbardziej profesora fascynuje. Zmusza do powrotów w miejsce, które i Amerykanie sobie upatrzyli  choć ci z zupełnie innych powodów. NASA stworzyła tu, w środku Pacyfiku, zapasowe lądowisko dla statków kosmicznych, tym samym uczyniła Wyspę Wielkanocną... pępkiem informatycznym świata  co o tyle dla Z. Ryna jest przydatne, że ma kontakt internetowy z zaprzyjaźnionymi wyspiarzami i gubernatorem wyspy.

Twórcze "szaleństwo" tubylców
Dziewięćset kamiennych monolitów zwanych Moai, figurą, z których najwyższa ma 22 m i waży kilkanaście ton, to kolejny magnes, który przyciąga uwagę krakowskiego psychiatry.

 Czyżby ci tubylcy oszaleli, że przez kilka wieków nic tylko rzeźbili i rzeźbili?!  zastanawia się psychiatra, gdyż sam chciałby wiedzieć jaki to rodzaj kulturowego "szaleństwa". Chciałby bardziej jeszcze wzbogacić swoje doświadczenie w poznawaniu przeszłości człowieka w różnych kulturach.
Do takiego stawiania pytań Ryn zachęca także innych lekarzy. Zwłaszcza, że rozwija się nowa dziedzina: medycyna archeologiczna, zajmująca się m. in. "mumiami" odkrywanymi na szczytach Andów.

Dlaczego więc nie włączy się w te interesujące badania? Nie można powiedzieć, że ludzkie szczątki odnalezione w jaskiniach Wyspy Wielkanocnej przez polską wyprawę pod auspicjami The Explorers Club (kierowaną przez speleologa Andrzeja Ciszewskiego) świadczą o zupełnie innym sposobie pochówku wyspiarzy niż dotąd mniemano.

Zwłok zmarłych, jak się okazuje, nie zakopywano od razu do ziemi, ale dopiero po naturalnym ich wysuszeniu pod gołym niebem (słońce), nad brzegiem Pacyfiku (sól)  same kości składano w kryptach pod podstawą ołtarzy (Ahu), na których stały kamienne monolity. Same figury moai nadal wzbogacają naszą wiedzę. Są przecież pomnikami  wiernymi kopiami przodków, czy kacyków żyjcych ongiś w wiosce. Kondycję, zdrowie, jak i indywidualne cechy przodków dzisiejszych wyspiarzy można za pomocą najnowszych technik badawczych bez problemów dziś ustalić, ocenić.

Ocalić Te pito o te henua
Tak zrodził się projekt badawczy z zakresu psychiatrii transkulturowej. Uniwersytet Jagielloński i Papieski Uniwersytet Katolicki w Chile zamierzają go realizować w "pępku świata". Będą obserwować kondycję psychiczną wyspiarzy, oceniać w jakim stopniu polinezyjskie tradycje, religia, obyczaje, język Rapanui ulegają silnej ekspansji kultury latynoamerykańskiej  właśnie poprzez długie już administrowanie, wojsko, szkolnictwo, język hiszpański i chrzecijańską religię. Dominacja ta jest na tyle silna, że za kilkadziesiąt lat tradycja i kultura Rapanui może zostać zepchnięta na margines, a nawet zaniknąć.

"Pozycja tubylców jest przegrana, więc dlaczego pan angażuje się w jej ocalenie?"  pytam.

Wyspiarze przeżyli wiele dramatów. XVIII i XIX wiek zapamiętali jako czas porywania ich przez korsarzy i wywożenia w charakterze niewolników na plantacje trzciny cukrowej do Ameryki Południowej. Dziś grozi im  paradoksalnie  wyniszczenie przez inną cywilizację. Zagadka ich dziedzictwa. Cóż, jestem przesiąknięty ideami Ignacego Domeyki. Więc jeśli on występował w obronie Indian Mapuche (Araukanów), ja opowiadam się po stronie prawowitych mieszkańców Wyspy Wielkanocnej. Wyspa Robinsona Cruzoe w archipelagu Juan Fernandez, jest już całkowicie zdominowana przez kulturę latynoską.

Tropami Domeyki
Choć życie Domeyki zaczęło się w Niedwiadce na Litwie a Zdzisława Ryna w Szczyrku, to jednak zrządzeniem losu chodzili tymi samymi szlakami. Tyle że Domeyko przygodę z Ameryką Południową przeżywał półtora wieku wcześniej.
Profesor Ryn naukowy romans z Ameryką łacińską zawdzięcza młodości. Aby zaspokoić swe wielkie pragnienie poznania świata i ludzi ojciec "wszczepił" mu bakcyla podróżowania. Wtedy po raz pierwszy sięgnął po "Moje podróże" Ignacego Domeyki  romantycznego egoisty i przyjaciela Adama Mickiewicza. Tak zrodziły się marzenia o dalekich światach. W najśmielszej wyobraźni uczniowi bielskiego Liceum im. Adama Asnyka nie przyszło jednak do głowy, że ziarno przygody posiane zarówno przez ojca, jak i przez Filomatę, uczestnika Powstania Listopadowego, ale też inżyniera górnika, który w 1838 r. przypłynął z Europy do Chile  kiedyś tak zaowocuje...

Moje "tropienie" Domeyki to temat sam w sobie na książkę  śmieje się profesor, gdy proszę, by opowiedział jak szuka śladów człowieka, którego nazwisko nosi dziś ze dwustu potomków rozrzuconych po świecie. Którego imię jest przypisane dziesiątkom ulic, szkół, górom, lodowcom, minerałom, fundacjom, korporacjom. I trwale związane z Uniwersytetem Chilijskim, który współtworzy i którym kierował kilkadziesiąt lat.

Misja
Zdzisław Ryn pierwszy raz zahaczył o Chile w 1973 r.
"Zahaczył", bo ekspedycji w Andy Patagońskie, zorganizowanej wspólnie z andynistami chilijskimi, plany pokrzyżował wojskowy zamach stanu  projektowana na 4 miesiące wyprawa przeciągnęła się do ponad roku, granice trzeba było przekraczać nielegalnie, od strony Argentyny. Późniejsza wyprawa na najwyższy szczyt Ameryki, Aconcagua (1985 r.), też nie mogła prowadzić przez Chile  pozwoliła jednak spojrzeć na nie z oddalenia, wejść na przełęcz Cristo Redentor, którą ongiś z karawaną mułów przechodził Domeyko. Jednakże los dla profesora w końcu okazał się łaskawy. Wyznaczył mu nawet specjalną misję...

"Gdy w 1991 roku obejmowałem  po 17 latach dyktatury wojskowej i wznowieniu stosunków dyplomatycznych z Chile  stanowisko ambasadora w tym kraju, pierwsze kroki skierowałem nie do MSZ z listami uwierzytelniającymi, a do... Domu Domeyki i jedynej żyjącej wnuczki Domeyki, Anity. Jadąc do Chile postanowiłem bowiem oprzeć swą misję na wartościach, tradycji i śladach jakie Domeyko pozostawił dla nas  Polaków. I dla Polski. Zwłaszcza, że był on jednym z tych cudzoziemców, o których w Chile mówi się: apostoł nauki i kultury. Wyrazem najwyższego uznania dla tego człowieka była jego nobilitacja w 200. rocznicę urodzin  UNESCO ogłosiło 2002 rok Międzynarodowym Rokiem Domeykowskim.

Profesor a zarazem ambasador RP w Chile, który swą dyplomatyczną misję sprawował prawie sześć lat, też dostąpił zaszczytu. Cruz Grande Orden Merito de Chile  Wielki Krzyż Orderu Zasługi Chile był jego wyrazem.

Biały brat Indian
Misja dyplomatyczna Z. Ryna zakończyła się w 1996 r. Wizyty w Chile  nie. Także też u Anity. Ponad stuletnia już dama wciąż czeka na wizyty profesora. Odwiedził ją w czerwcu 2002 r., ofiarował swą książkę: "Ignacy Domeyko, obywatel świata"  pracę dedykowaną Ignacemu w 200. rocznicę jego urodzin i Anicie w 100. rocznicę jej urodzin! Tę samą książkę prezydent RP Aleksander Kwaśniewski ofiarował podczas oficjalnej wizyty chilijskiemu prezydentowi. Odwiedził ją teraz, w studwuletnią rocznicę urodzin!

Napisanie książki było głębokim ukłonem w stronę Wielkiego Rodaka. Stąd wyznanie autora: Podążjąc tropami Domeyki 150 lat później przeżywałem w Chile podobne jak on przygody. W każdym razie jego duch stale mi towarzyszy. Na uniwersytecie, gdzie wielokroć mam wykłady, w archiwach, gdzie studiuję dokumenty, wśród mieszkańców Chile, dla których nazwisko Domeyki wiele znaczy. Najbardziej jednak wśród Araukanów, jedynego plemienia Indian, które nie uległo ani Inkom, ani nie poddało się konkwiście hiszpańskiej.

Do Araukanów Z. Ryn wybrał się w towarzystwie antropologów z Uniwersytetu Katolickiego w Temuco. Miał spotkać się z 12 kacykami Mapuchów (Mapucze, znaczy Ludzie Ziemi). W szałasie kłębi się tłum Indian, wypełnia go dym kadzideł i rytm bębnów. Po ceremonii powitania, wypiciu łyka tradycyjnej chichy, ambasador RP wręczył wodzom egzemplarze hiszpańskiej edycji książki Domeyki "Araukania i jej mieszkańcy" i powiedział, że to jego przodek spisał historię ich plemienia przed 150 laty (Araukanie nie mają języka pisanego, porozumiewają się w języku mapudungon). Jakie było zaskoczenie zebranych w szałasie, gdy usłyszeli nazwiska i historię swoich przodków!
"Od tego momentu  mówi profesor  Indianie zaczęli mnie traktować już nie tylko jako przybysza z dalekiego kraju, ale i z innej epoki. Uznali, że przemawia przeze mnie duch ich przodków". Kurtuazyjna wizyta przekształciła się więc w ceremonię Mari Mari Peni (Witaj Bracie). Czy nie Domeyce zawdzięczam więc, że Mapuche żyjący nad rzeką Bio Bio oficjalnie uznali mnie za białego brata?!

Pierwsza lekcja polityki
Domeyko w Chile spędził blisko 50 lat. Ryn Ameryce Południowej poświęcił już 14. Lubi tam jeździć. Nie wstydzi się i wyznał: "To moja druga ojczyzna, z żoną czasem zastanawiamy się czy konsekwencją naszych naturalnych kontaktów nie powinno być przeniesienie się tam na stałe? Tyle że Polska..." Tak, patriotyzm dla profesora ma znaczenie. Wielkie. Szacunek dla tego słowa wyniósł z rodzinnego domu  ojciec działał w ruchu oporu, wiele razy narażony na śmierć cudem jej uniknął.

Wspomnienia Ryna z dzieciństwa to wojna, stosy trupów, krew, gruzy, odbezpieczone granaty i miny, które przynosił do domu ku zgrozie rodziców, a po wojnie potajemne nasuchiwanie radia Wolna Europa. To palący się dom rodzinny w Szczyrku, z którego trzeba było uciekać wybijając kraty okienne w piwnicy  byle nie dać się pochłonąć wszechogarniającemu płomieniowi. O swojej pierwszej lekcji z polityki, czyli o uchu przystawionym do radia "Pionier" mówi dziś tak:

"Stalin wygłasza, jaki to straszny los spotkał polskich oficerów, "może uciekli do Mandżurii"? Ojciec wytłumaczył mi też fałszywe słowa: ten bandyta wymordował już miliony ludzi, wymorduje jeszcze więcej... Może więc za sprawą prawdy, jaką przekazał mi ojciec zająłem się ofiarami wojny, obozów i Katynia? Może dlatego Sybiracy są wciąż obecni w moich lekarskich badaniach i publikacjach?

Fakt: ja ciągle używam słowa "patriotyzm". Bronię go. Bo patriotyzm zaliczam do najwyższej sfery ludzkich uczuć. O uczuciach społecznych, religijnych, solidarności i patriotyzmie mówię podczas wykładów  a konkretne przykłady czerpie z wieloletniej obserwacji emigrantów polskich żyjących w wielu krajach świata. Nota bene, Polonię z krajów Ameryki łaciskiej wspierałem w utworzeniu Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polskich w Ameryce łacińskiej (USOPAł).

Rozrzut
Profesor Ryn o bolesnych skutkach wojny odbitych w ludzkiej psychice wie dużo, głównie za sprawą przeprowadzanych badań klinicznych  dowodem liczne artykuły naukowe i książki. Jednak nie tylko ślady pozostawione przez okupację są dla niego wyzwaniem...

"Neurotyczny rozrzut zainteresowań"  spotkał się pan z takim określeniem swoich wielorakich zainteresowań"  pytam.
Profesor śmieje się, niemniej potwierdza opinie swoich kolegów. Ale z zastrzeżeniem:  Ten rozrzut jest tylko pozorny. Spaja go zawsze ta sama nić  sytuacja i badanie człowieka, który znajduje się w sytuacji ekstremalnego zagrożenia. Sam zresztą poddaję się takim próbom, chodzę tam gdzie tuż, tuż jest krawędź...

Samotna podróż po andyjskim płaskowyżu czy eskapada wokół jeziora Titicaca: zdobycie najwyszego szczytu w Kordylieach Domeyki  El Quimal, wejście na Cerro Ameghino (6000 m npm) w Andach argentyńskich i 90 metrowy szczęśliwy upadek po lodowcu, przeżycie 53 dni patagońskiego huraganu, tak silnego, że cyklon wyrywał i unosił drzewa i kamienie, a porwana przez wiatr tafla wody z Laguna Capri rozproszyła się w powietrzu w chmurę deszczu, wspomniany lot na parolotni nad wulkanami Araukanii  długo by jeszcze wyliczać ekstremalne przeżycia. O adrenalinie jednak z profesorem nie rozmawiam. Emocjom nie lubi nadawać chemicznego tylko wymiaru.

Przy ulicy Kopernika
Kolejne moje spotkanie z podróżnikiem po wszystkich kontynentach, uczestnikiem ekspedycji alpinistycznonaukowych  w Kaukaz, Hindukusz, Andy Patagońskie i Boliwii, na Antarktydę, na wulkany Meksyku, Araukanii i pustyni Atacama, na Wyspę Wielkanocną i Robinsona Cruzoe, itd., itd.  ma miejsce przy ul. Kopernika, w maleńkim pokoiku na poddaszu Kliniki Psychiatrycznej  po sufit wypełnionym książkami. Albo inaczej: w gabinecie profesora. Nie ukrywam, zaciekawiła mnie ciemna, stara walizka, która stoi pod stołem  akurat obok mojej nogi. Zapytać o nią, nie zapytać...

"To walizka z dokumentami i publikacjami Antoniego Kępińskiego. Jak widać, ten człowiek wciąż jest obecny w moim życiu"  profesor sam wpadł na myśl, aby zaspokoić dziennikarską wścibskość. Wskazuje też na półkę z książkami, których treść związana jest ze zmarłym 32 lata temu Mistrzem Antonim. Przy okazji mówi o sobie jako o mamucie, który od lat utrwala (skutecznie!)  nie tylko w kraju, ale i poza jej granicami  pamięć jednego z najwybitniejszych polskich psychiatrów. Człowieka, który tak skutecznie zachęcił go do zainteresowania się medycyną górską, podobnie jak prof. Jerzy Kaulbersz do poznawania Andów...

"Kępiński był pana mistrzem?"  pytam.
"Wzorem idealnego lekarza  kształtował mnie zawodowo; chodziłem na jego zajęcia, zdawałem u niego egzaminy, byłem jednym z ostatnich jego doktorantów..."  profesor zawiesza głos. Po chwili dodaje: "Gdy Kępiński odchodził z tego świata w straszliwym cierpieniu, przyjechał do niego minister i na łożu śmierci dopiero go docenił". Gdy przypinał mu odznaczenie do gorsetu gipsowego usyszał: "Panie ministrze, może pan kuć do woli  mnie już nie boli". Czy ów przedstawiciel władzy pojął jak bardzo i przez długie lata krzywdzono uczonego nie publikując wyników jego badań?"

Ryn współpracuje w interpretacji i wydawaniu dzieła Kępińskiego. Ostatnio, we współpracy z meksykańskim przyjacielem, pracują nad przekładem "Schizofrenii" na język hiszpański. Polski psychiatra jest bowiem bardzo ceniony przez Latynosów, którzy chcą poznać bliżej jego wizję psychiatrii humanistycznej, metody leczenia i postępowania z chorymi.

Pomost
Otwarte dla wszystkich zainteresowanych spotkania prof. Ryna w siedzibie Towarzystwa Lekarskiego Krakowskiego przy ul Radziłłiowskiej, wykłady dla studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego przy ul. Józefa na Kazimierzu, cieszą się ogromnym powodzeniem  siedzące miejsce na długo przed rozpoczęciem trzeba sobie zarezerwować. Sama się o tym przekonałam. Na wykład o tradycjach leczniczych Indian (ilustrowany przeźroczami i filmem, uatrakcyjniony występami muzyków peruwiańskich) przyszło tak wiele osób, że stali nawet za drzwiami sali. Przyszli? Prawdziwą niespodzianką, nawet dla wykładowcy, był polski misjonarz Franciszkanin, który przyjechał z Ugandy. On też chciał się podzielić swoimi 40letnimi doświadczeniami, obserwacjami i... ziołami, które z sobą przywiózł z myślą o przebadaniu ich w polskich laboratoriach.

"Tradycyjnej medycynie indiańskiej poświęciłem już książkę "Los Andes y la Medicina", wydaną w Boliwii. Najpierw na meksykańskim Jukatanie poznawałem tajemnice curanderos  uzdrawiaczy, magów, a później synnych machi uprawiajcych medycynę wśród Araukanów. Dla kolegów botaników i farmaceutów zbierałem zioła lecznicze wykorzystywane po dziś przez rdzenną ludność Ameryki, przez Indian. Interesowała mnie zawsze relacja pomiędzy curanderos a ich pacjentami, siła ich oddziaływania psychoterapeutycznego na człowieka dotkniętego chorobą"  takimi refleksjami dzieli się ze mną lekarz, absolwent krakowskiej AM. I z mocą podkreśla, że budowanie pomostu pomiędzy medycyną naukową, a tą wyrosłą z ludowej tradycji i wielowiekowych doświadczeń nie jest żadną hańbą, w żadnym zaś wypadku deprecjonowaniem osiągnięć współczesnej nauki. Wyrazem tego jest wydana ostatnio książka "Medycyna tradycyjna Ameryki" (Sztuka Leczenia, 2002/4).

Drobne satysfakcje
Jeśli zapytać Z. Ryna, kiedy zdecydował się zostać lekarzem, odpowie krótko: "Wcześniej marzyli o tym moi rodzice, choć w dyskrecji  w naszym domu żyło się biednie, czasem i głód dokuczał..." Potem dopowie, że dopiero w klasie maturalnej skrystalizował zainteresowania. I zawdzięcza to w dużej mierze profesorowi Karolowi Pieczce, który uczył go biologii i rozbudził wrażliwość i zapał do poznawania przyrody.

 "Jaki był najbardziej dramatyczny moment w pana karierze zawodowej?", tak zapytał mnie kiedyś amerykański dziennikarz. Wówczas mu odpowiedziałem, że było to w Boliwii. Wezwano mnie w nocy do Instituto Thorax w La Paz (4 tys. m. n.p.m.) na konsultacje studenta medycyny, który przyleciał z Santa Cruz (400 m n.p.m.), aby kontynuować studia medyczne w stolicy. W dniu przylotu na tę wysokość stracił przytomność i trafił do szpitala. Rozpoznałem u niego objawy wysokościowego obrzęku mózgu  stan chłopaka był krytyczny. Zaleciłem natychmiastowy transport chorego na poziom morza. Towarzyszyłem mu w tym ryzykownym locie wynajętą aerotaxi. Mam satysfakcję: uratowaliśmy młodemu człowiekowi życie...

Z prof. Rynem można godzinami rozmawiać o medycynie  także i tej alternatywnej. Można słuchać go, jak opowiada o podróżach po bezdrożach Peru, Boliwii, Argentyny czy o wizytach w gościnnych dla Polaków domach Chilijczyków. Wyprawa w Kordyliery Domeyki i odkrycie na szczytach 3 prekolumbijskich sanktuariów są dla niego tak ważne, jak wygłoszenie kolejnego wykładu o Kępińskim albo Domeyce, którego za pośrednictwem Korporacji Kulturalnej im. Ignacego Domeyki zgłosił jako kandydata do miana Sługi Bożego...

"Opowiem pani jeszcze o chilijskim miasteczku, którego mieszkańcy zapragnęli mieć własną karetkę pogotowia. Mogę? To było niesamowite, gdyż niezapowiedziany zajechałem z żoną do Pueblo Domeyko, zajrzałem do szkoły gdzie trzy matrony z Rady Puebla perorowały coś zebranym. Okazało się, że wszyscy skupieni byli na pisaniu listu... do polskiego ambasadora z prośbą o karetkę. Pomogłem im w tym pisaniu. List wysłaliśmy wspólnie. Karetka do Pueblo dotarła dokładnie w rok od napisania tego listu  wspomina z nieukrywaną radością b. ambasador.

Zespolenie
Medycyna, podróże, sport, fotografowanie, filmowanie...
Inaczej: psychiatria kliniczna, społeczna i sądowa, patologia wojny i obozów koncentracyjnych, medycyna górska, psychologia alpinizmu, antropologia i medycyna indiańska  a obok wysokie góry i nieznane jaskinie, "sanktuaria" na szczytach, w których ongiś składano żywe ofiary ze zwierząt, ale również z ludzi...

Wszystko harmonijnie zespolone.
"Podróże w nieznane rekompensują mi codzienne kłopoty, są odskocznią od wyczerpującej emocjonalnie pracy psychiatry. Ale tak naprawdę, ze wszystkich poznanych krajów najwięcej kocham Boliwię, najbardziej indiański kraj w Ameryce. Znam ją dobrze i kocham jej prosty lud. Podziwiam nieustannie jej niezwykłą naturę  z pokrytych lodowcami Andów w ciągu dwóch dni można przecież zjechać do dyszącej gorącem i wilgocią tropikalnej amazońskiej dżungli  czy to nie cudowne?!"  profesor czeka na moją reakcję. Zastanawia się przez chwilę, i kontynuuje: "Czy mówić tu jeszcze o tym jak mi miło, że mogę znów przeżywać młodzieńcze fascynacje  choć wtedy przeżywałem je tylko w marzeniach? Bo rzeczywiście dużo czytałem. Przeczytałem też wiele razy książkę Wiktora Ostrowskiego "Wyżej niż kondory". Tak, teraz wędruję na jawie... Najchętniej pieszo lub jeepem. Ale na tej odległości  z konieczności samolotem, a na miejscu  helikopterem lub na paralotni. Może ta stara Indianka, powtarzając rytualne modlitwy miała rację, gdy z ułożonych na kształt pasjansa lici coca wyczytała, że w poprzednim wcieleniu byłem andyjskim kondorem..."

Teresa Bętkowska


 

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama