Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
Reklama
środa, 20 listopada 2024 07:32
Reklama KD Market

Podkarpackie świętowanie

(Korespondencja z Nowego Jorku)

Niekiedy ogarniają człowieka namolne wspomnienia z przeszłości. Nachodzą obrazy sprzed lat, z tego co było wczoraj i już nie wróci, jako że "nigdy nie wchodzi się do tej samej rzeki", jak mawiał grecki filozof Protagoras. Wówczas obrazy stają się wyraziste, choć i zarazem w naszej pamięci wyidealizowane, bowiem łączymy z nimi naszą selektywną pamięć zwłaszcza wtedy, gdy przywołujemy wydarzenia z lat młodości.

Nigdy nie ukrywałem tego, że swój rodowód wiodę z Podkarpacia, z miejscowości Dębowiec na Wisłoką, powiat jasielski. Do dzisiaj żyją tu potomkowie mojego dziadka, niestety po kądzieli. Jego synowie wyemigrowali, czyli "poszli w świat za chlebem". Mój ojciec trafił najpierw do Lwowa, a później do Warszawy. Stąd i ja urodziłem się w stolicy. Jestem rodowitym warszawiakiem, tu kończyłem szkołę średnią i studia prawnicze na Uniwersytecie Warszawskim, ale jednak z olbrzymim sentymentem wspominam swoje wakacyjne pobyty "u dziadka Marcina", letnie włóczęgi na Wisłokiem i we wspaniałych, grzybnych lasach, które rozciągły się aż do żmigrodu wśród pagórków rozpoczynającego się tu Podkarpacia, a dokładniej  Ukrainy Zachodniej.

Lecz była to  jak już mówiłem  biedna kraina, gdzie utrzymać się potrafił tylko żywioł najsilniejszy, dodatkowo jeszcze wspomożony pięniędzmi tych, którzy wyruszyli za Ocean, do Hameryki. Niektórzy po prostu emigrowali do miast, gdzie było o pracę łatwiej, jak uczynił mój ojciec, bo jego dwaj bracia udali się do Ameryki; jeden osiedlił się w Chicago, a drugi w Kanadzie, w Windsorze. Wiem o tym, ponieważ dowiedziałem się o nich z "księgi rodzinnej" wydanej przez Halberfąs Family Heritage w Bath w stanie Ohio. Do dzisiaj jednak nie szukałem z nimi kontaktów. Wystarcza mi tylko świadomość, że mam bliskich krewnych w Ameryce, a jeden z nich był nawet senatorem w stanie Illinois i prezesem PADO. Tak czy inaczej, na razie nie piszę sagi rodu Lechowiczów, a jedynie przypominam ich pierwotne karpackie siedlisko w szczególnym, jakże rodzinnym czasie  Dniu Bożego Narodzenia.

Jedną z tych przeszłych Gwiazdek w moim życiu spędziłem na Podkarpaciu z matką, z ojcem i z bratemniepełnolatem, Waldemarem, u dziadka Marcina i u stryja Jana. Był to czas niezwykły, niezapomniany i... tajemniczy. O nim właśnie chcę opowiedzieć Czytelnikom tego tekstu. Może i wam się przypomną tego rodzaju zdarzenia rodzinne z przeszłości. Kto wie?
Opóniony...

Późną jesienią dziadek zadzwonił z poczty w Dębowcu i wyciągnął nas na naszą pocztę (wówczas telefon był rzadkością i rarytasem warstwy uprzywilejowanych partyjniaków, albo ... prywaciarzy). Pobiegliśmy w te pędy "na awizo", pewni jakiegoś nieszczęścia w rodzinie. Ale dziadek dzwonił w innej sprawie. Chciał nas widzieć wszystkich na Gwiazdkę. Bez dyskusji. Argument, jaki wziął był przedstawił, był nie do obalenia: "To już moja jedna z ostatnich Gwiazdek  chcę was widzieć wszystkich w kręgu rodzinnym w Wilię!" Co było robić? Wybraliśmy się w podróż do Dębowca. A tego roku zima rozpoczęła się wcześnie: była mroźna i śnieżna.

Zapewne zapytacie, którego? Ano 1956 roku Poznańskiego Czerwca, Października. Roku Powstania Węgierskiego, dojścia do władzy Gomułki, który pokazał Chruszczowowi powrotną drogę do Moskwy. Roku rozbudzonych nadziei i aspiracji narodowych Polaków, którym wówczas wydało sie, że są we własnym domu panami, a nie sługami Kremla. Ale tylko wydawało się, bo po krótkim okresie rewolty, powrót do komunistycznego ordynku był jakże bolesny i beznadziejny. Miało to miejsce dopiero w kolejnym roku, kiedy zapanował ponownie "realny i siermiężny socjalizm" tej doby. Ludzie cieszyli się jednak tym łykiem swobody i nieoczekiwanym przegonieniem kremlowskiego geseka z Polski, że w zgoła innym nastroju przygotowywali się do świąt Bożonarodzeniowych.

Nasza rodzina także. Nic dziwnego, że zmobilizowała nas wszystkich niecodzienna prośba dziadka. Niepomni byliśmy, że w owym czasie czekała nas daleka i uciążliwa droga "na sam koniec świata", właściwie z dnia na dzień tężejącym mrozie, w źle ogrzanym, zatłoczonym do granic możliwości pociągu, z przesiadką w Rzeszowie do Jasła, a stąd jeszcze kilkanaście kilometrów w "miejscowym" autobusie do Dębowca po oblodzonej, zasypanej śniegiem lokalnej drodze.

W lecie było inaczej! Przecież samodzielnie jeździłem do dziadka na wakacje od czternastego roku życia i potrafiłem przejść na piechotę całą drogę od Jasła do Dębowca, rzadko tylko korzystając "z okazji".

Teraz jednak było inaczej. Przede wszystkim podróżowaliśmy rodziną. Objuczoną wiktuałami i prezentami: ojcu udało się zdobyć nawet piwo porter (nie mówiąc już o spirytusie, bowiem robił świetną porterówkę), a matce mieszankę i czekolady "Zakładów im. 22 Lipca, dawniej E. Wedel", targała też własne wyroby piekarnicze, czyli sernik, strudel i jabłecznik. Waldek  mój brat  dźwigał pokaźny słój ze śledziami w oleju. Mnie zaś przypadła rola noszenia wałówki na drogę oraz większości prezentów; każde z nas miało również "grubą" odzież (przede wszystkim swetry, czapki, szaliki i rękawice, które taśmowo przed podróżą, robiła nam ciotka Hala, dowodząc, że w taki czas to "uświerkniecie jak nic, bo nawet sam diabeł siedzi w gorącym piekle i nie kusi ludzi, gdyż ziąb od Barbórki jest straszny i lepiej wam było w domu siedzieć, a nie włóczyć się po świecie!"

Jednak wola dziadka Marcina "pognała nas w szeroki świat". Porannym pospiesznym pociągiem ruszyliśmy do Rzeszowa. Najpierw ojciec, bywalec podróży służbowych, na dworcu WarszawaWschodnia zdobył nam miejsca siedzące, co uznaliśmy za szczęśliwy omen. Podróż do Rzeszowa odbyliśmy spokojnie, nawet luksusowo, bo nie było wielu podróżnych i nie trzeba się było "ścieśniać", choć nawet tych niewielu podróżnych przemnożyć należało przez ilość przewożonych przez nich pakunków, walizek, toreb i paczek. Jechali przecież na święta!

Kłopoty zaczęły się dopiero za Rzeszowem, a dokładniej  w Bieczu. Od tej stacji zaczął sypać gęsty, puszysty śnieg. Jechaliśmy "noga za nogą", aż wreszcie stanęliśmy zupełnie w szczerym polu  najwyraźniej maszynista wezwał na pomoc pług zainstalowany na dodatkowym parowozie nas poprzedzającym. Po godzinie pojawił się on wreszcie, co i tak uznał za cud jadący z nami w przedziale miejscowy pasażer z Krosna.

Tymczasem zrobiło się po prostu późno, choć żadna pierwsza gwiazdka nie błysnęła z powodu zamieci, w której byliśmy pogrążeni. Matka zaczęła dokuczać ojcu, dowodząc, że wywlókł nas z domu w tak niepewny czas. Atmosfera gęstniała, bo i ojciec zaczął się "odcinać" w stylu świętych obowiązków rodzinnych. Na szczęście coś wagonem szarpnęło i parowóz ruszył w ślad za swoim "kolegą" pługiem. Ale na zegarze stacyjnym w Jaśle dostrzegłem, że było już po szóstej. Pewno wszyscy zasiedli do Wieczerzy Wigilijnej w całej Polsce. Wszyscy  oprócz nas!

Przed dworcem było pusto, ciemno i głucho. Jednak autobus do Dębowca stał i czekał najwyraźniej dla zabrania nas tylko. Powiedziałem wierszyk z "Zaczarowanego parowozu"  "czary, mary, igły,widły  zawieź nas do czarownika Straszydły ". Na co kierowca oburzony: "Gdyby nie prośba pana Marcina, z pewnością stalibyście teraz jak słupy przed dworcem!". I ruszył z fasonem, tym większym, że akurat przestał padać śnieg, zaś wiatr zwiewał śnieżne resztki z drogi. Prowadzący autobus jechał szybko do Niegłowic, bo po asfalcie, który wiódł prosto do rafinerii, później nieco zwolnił przed zakrętem w lewo i resztę drogi po kocich łbach zasłoniętych teraz przez całe pola śniegu zmieszanego z gliną kaolitową, pewno bardzo śliską, prowadził z nadzwyczajną ostrożnością, jakby wiózł mendel jajek, tak czy inaczej: w niespełna pół godziny stanęliśmy przed budynkiem "Geesu"  sklepu wielobranżowego w Dębowcu. Przez wymalowaną w kwiaty szybą, którą co i raz doprowadzałem chuchaniem do jakiej takiej widoczności, zobaczyłem, że ktoś tu czeka z saniami.

Wysypaliśmy się z autobusu z wszystkimi naszymi pakunkami, a kierowca krzyknął: "Spóźnieni, ale na miejscu! Szczęśliwych świąt!" Zobaczyłem, że ojciec na chwilę wrócił do autobusu i wręczył kierowcy, który zabierał się właśnie do powrotnej jazdy, gratyfikację od spóźnionych, ponadkursowych pasażerów "ze świata". Autobus wycofywał się z wolna do rynku i zawracał, trąbiąc na pożegnanie, my zaś tonęliśmy w uściskach wzruszonego dziadka, powtarzającego jak litanię: "My na was czekali, wsiadajcie, proszę, na sanie, bo wszystko wystygnie, a pstrągi trzeba też jakiś czas smażyć w maśle... ". Przez cały czas gawędził z ojcem, matka siedziała osowiała i przybita, Waldek trzymał zawzięcie słój ze śledziami powierzonymi jego pieczy i rozglądał się ciekawie po okolicy, która tonęła w półmroku. Gdyż po ustąpieniu śnieżycy niebo przejaśniało, a gwiazdy i księżyc na nowiu dawały metaliczny poblask. Zwłaszcza gwiazdy na mroźnym niebie w tysiącach egzemplarzy błyskały, migotały, mrugały do siebie i do świata. Wówczas pomyślałem sobie, że bardzo chciałbym w przyszłości pisać o tych cudownych tworach Boga (co w jakimś sensie spełniło się w moich popularyzatorskich artykułach).

Dziadek cmoknął na Baśkę, kobyłkę, z którą zaprzyjaźniłem się podczas wakacji i pomknęliśmy koło cmentarza wprost z górki, skrótami przez pola, do przysiółka Kopaniny, gdzie stała wcale nie najgorsza chałupa "Marcinkowo", jak ją wszyscy zwali w wiosce, podziwiając konstrukcję, jak i położenie budynków gospodarskich w tzw. podkowę, co bardzo ocieplało obejście (wzorzec tego dziadek wywiózł z Ameryki podczas pierwszej i zarazem ostatniej wizyty w Chicago u syna Władysława).
Babcia czekała już u drzwi, a Helka i Janka wychylały się spoza niej, by zobaczyć "bratową" z Warszawy (babcia była z drugiego małżeństwa dziadka, a jego dzieci z tego związku były zaledwie przyrodnimi siostrami mojego ojca, co nie znaczy wcale, że je nie lubiłem). Na nasze wejście otworzły się drzwi w przybudówce i wysypała się cała czereda stryjka Janka z najmłodszym Marianem, ulubieńcem ojca, bo był jego chrześniakiem. Ten tylko pisnął i przypadł do ojca, odtąd ciasno trzymał go za rękę i nie puścił nawet przy stole, co nie bardzo podobało się mojemu bratu, który usiłował odzyskać "swoje" naturalne wpływy.

Zasiadło nas w sumie trzynaście osób do spóźnionej kolacji wigilijnej.
Wigilia za tych, co są rozproszeni po świecie. Stół ustawiony był na krzyżakach, blat przykryty lnianym, wykrochmalonym, wyszywanym na brzegach pięknymi wzorami z bukszpanów obrusem (sztukę tę opanowała babka, a wyszycie wzorów kosztowało ją prawie rok). Pod obrusem, stosownie do regionalnej tradycji, rozścielono źdźbła nieomłóconej pszenicy ( w kącie stał zresztą cały jej snop) oraz oszałamiająco pachnące zioła i trawy z wianka uplecionego na święto Matki Boskiej Zielnej przez Helkę: teraz również pachniały na całą izbę paradną, jak mówiła Janka naśladując wielkomiejskie maniery.

Dziadek, jako senior rodu, zwrócił się do wszystkich z prośbą odmówienia wspólnie pacierza "Ojcze nasz" i podzielenia się opłatkiem wraz z życzeniami, sięgając po opłatek ze stojącego przy nim kosza. Byłem raczej przyzwyczajony do innego opłatka, niż zobaczony teraz: przypominał on grubą macę, przypaloną dodatkowo na blacie pieca i usianą trocinami z niełuskanego ziarna owsa. Dzieliliśmy się tym opłatkiem, a później babcia z dziewczętami poczęły wnosić garnki i sagany, które pachniały oszałamiająco: były w nich dwie zupy  barszcz z uszkami i grzybowa z łazankami. Do dzisiaj jeszcze czuję ich smak na języku; najprawdopodobniej wszystkie koszyczki smakowe były na nim zajęte delektowaniem czegoś takiego mniam, mniam, uff.

Później babcia wniosła olbrzymią patelnię, na której skwierczały jeszcze dosmażające się w maśle pstrągi, oprószone mąką, nacią pietruszki i wyciągiem z treści cebuli oraz posiekanego czosnku (jak później przyznała babcia tłumacząc przepis na pstrąga źródlanego), były też karpie w galarecie i sałatka śledziowa, i postna sałatka ziemniaczanoogórkowocebulowa. Pojawiły się: kapusta z grzybami i podsmażane pierogi z farszem z kapusty i borowików, krokiety zapiekane z drobno posiekanymi maślakami i papryczkami, zwanymi na Podkarpaciu "zbójnickim zielem", czyli prosto z bułgarska "czuszkami", wreszcie kutia, kasza z ziaren jęczmiennych, zaprawiana miodem gryczanym i makiele, kluski z makiem i bakaliami na słodko, na koniec wjechał potężny garniec żurawinowego kisielu na ciepło.
W innym glinianym garncu przez całą ucztę wigilijną towarzyszył nam kompot z suszu, w którym wykryłem śliwki, jabłka, gruszki i jeszcze coś, czego nie mogłem nazwać, a co miało takie malutkie pesteczki i było cierpkie w smaku (później okazało się, że chodziło o "zwyczajną" jarzębinę i o pogardzane przeze mnie podczas wakacji ulęgałki) w sumie: te wszystkie owoce dawały nieprawdopodobny zapach i smak, a ponadto dzięki kompotowi można było jeść i jeść, a stosownie do zwyczaju, trzeba było skosztować każdej potrawy ze świętego, wigilijnego stołu, dzięki czemu nadchodzący rok miał się "darzyć". Nikt z tego "obowiązku" nie został zwolniony, przez co zobaczyłem, jak w kącikach ust mojej matki zbierają się z wysiłku jedzenia kropelki potu  "co za dużo, to niedrowo", zdawały się mówić jej oczy, a tymczasem szuflowano co chwilę nowe potrawy.

Policzyłem  było ich jedenaście! U Jędrzeja Kitowicza przeczytałem, że liczba ta była "przynależna" do stołów średniozamożnej szlachty. Mówiąc szczerze, dziadek, choć przecież należał do chłopów, pielęgnował konsekwentnie rodową sławę, pokazał mi nawet indygenat szlachecki, czyli przyjęcie do rodu Leliwów; do dzisiaj nie dowiedziałem się (bo i od kogo?), czy ów indygenat nie łączył się z przyjęciem kozaków rejestrowych za hetmana Zaporoża Wyhowskiego, czy z jakimś innym wydarzeniem z okresu I Rzeczpospolitej, w którym protoplasta naszego rodu brał udział. Fakt jest faktem, że dziadek Marcin uważał się za spadkobiercę tradycji rodowych, co rozśmieszało mnie trochę, gdyż byłem rzecznikiem egalitaryzmu i ostro stawałem w dyskusjach po stronie przyrodzonej równości ludzkiej, uznając że szlachectwo posiada się nie przez urodzenie, ale przez "olejum we łbie".

Wracając jednak do Wieczerzy Wigilijnej. To powiem szczerze, że na tej "postnej" kolacji objedliśmy się jak bąki! Waldek zasnął, podobnie dzieci stryja Jana i Janki. Trzeba było "zbiorowo" ułożyć je do snu we wszystkich izbach chaty i we stryjowej przybudówce. Przy stole zostało tylko dorosłe towarzystwo i ja, "młokos pod wąsem": Matka po prostu drzemała, to samo robiła babcia przy piecu z olbrzymim okapem. A tymczasem dziadek zarządził dzielenie się opłatkiem z bydlątkami oraz marsz na Pasterkę, prawie trzy kilometry po śniegu i "pod górkę" do kościoła parafialnego na niewielkim wzgórzu przylegającym do Wisłoki.

Mogliśmy pojechać saniami, ale dziadek stwierdził, że byłby to "dyshonor", bo wszyscy idą na Pasterkę pieszo. I rzeczywiście  tak było! Wylegli prawie wszyscy mieszkańcy Dębowca, pokonując śnieżny dystans z zapalonymi łuczywami, skrzypiąc butami na świeżo spadłym śniegu, zmrożonym już nocnym mrozem. Czasami pohukiwali, czekając na odzew innych ludzi brodzących przez śnieg, a echo tych "pogwarków" niosło się przez puste pola i odbijało się od zwartej ściany ciemnego lasu, powracając ze zdwojoną mocą.
Była to baśniowa, niezapomniana sceneria! Nad nami sklepienie ciemnogranatowego nieba usianego mirandami jasnych gwiazd. Sierp księżyca na nowiu. My, dziesiątki światełek pnących się w górę ku cmentarzowi, wokół nas stałe ogniki chat  mdłe i mętne (był to czas, gdy o elektryfikacji mówili jedynie propagandziści, zaś Karpaty stanowiły obiekt trudny do pokonania z powodu odległości między zagrodami, co łączyło się z dodatkowymi kosztami!) I kopny śnieg z cieniami tworzących się zasp.

Pasterka trwała długo, a kościół wypełniony był po brzegi; ludzie stali jeden przy drugim, niczym sardynki upakowane w pudełku  cierpliwi i wsłuchani w modlitwy i w kazanie, które wygłosił ksiądz proboszcz, krzepki staruszek, srebrem pisany i o łagodnych oczach. Mówił w natchnieniu o pozostawionym przy wigilijnym stole pustym miejscu i nie zapełnionym talerzu, czekającm na spóźnionych wędrowców. Powiedział, że w Dębowcu jest takich miejsc przy stołach wiele. Synów i córki jasielskiej ziemi wygnała w świat bieda i brak perspektyw, jakich nie dawała im ojczyzna. Ale w naszych sercach pozostaną oni na zawsze, gdyż nie da się zatrzeć serdecznych więzi rodzinnych. Przy tych słowach dziadek westchnął i łza mu się zakręciła w oku.

Po Pasterce, a było już wpół do drugiej, udaliśmy się w powrotną drogę zamyśleni, zaś ja sam przytuliłem się do dziadka, jakbym chciał mu zastąpić swoją obecnością synów istniejących gdzieś w odległym świecie. Bardzo kochałem dziadka i rozumieliśmy się bez słów.

Nagle pojaśniało i firmament przeciął z sykiem spadający meteoryt. "Powiedź jakieś życzenie  domagał się dziadek.  Ono się na pewno spełni!" A ja niewiele myśląc powiedziałem: "Chciałbym mieszkać w Ameryce!" I mieszkam. Po 25 latach od tej wypowiedzi, po nocy grudniowej zafundowanej narodowi przez generała Wojciecha Jaruzelskiego, znalazłem przystań na gościnnej ziemi Waszyngtona. I choć  jak to powiedział pewien oficer pozbawiający mnie Ojczyzny  kaktus mu na dłoni wyrośnie, jeśli będę znowu pisał, to przecież ciągle piszę. Na przekór wszystkim przeciwnościom. A podkarpackie gody zachowałem w pamięci na zawsze!
Leszek A. Lechowicz

Więcej o autorze / autorach:
Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama