(Korespondencja własna "Dziennika Związkowego")
Warszawa - Szantażowany przez Samoobronę Andrzeja Leppera oraz Ligę Polskich Rodzin Romana Giertycha, rząd Prawa i Sprawiedliwości znajduje się w niezręcznej i mało komfortowej sytuacji. Mniejszościowy rząd jednopartyjny, jakim jest gabinet premiera Kazimierza Marcinkiewicza, miałby szansę rządzić pod warunkiem, że poprą go w głosowaniach sojusznicy parlamentarni. Taką rolę miały spełniać Samoobrona, LPR i ludowcy.
Lepper raz po raz deklarował wszem i wobec, że jego partia jest gotowa wejść do rządu, ma odpowiednich ludzi do obsadzenia stanowisk, ale zaraz (dyplomatycznie?) dodał, że to nie jest żaden warunek poparcia, tylko propozycja. Nagle zmienił front, twierdząc, że Samoobrona nie może popierać rządu, który nie realizuje popieranego przez nią programu, w związku z czym może przejść do opozycji. Chyba, że Samoobrona wejdzie do rządu. Widząc jednak, że się trochę zagalopował, Lepper ogłosił, że póki co "nie cofamy poparcia dla rządu premiera Marcinkiewicza".
Jak Lepper trochę pofolgował, to Giertych z kolei ogłosił, że LPR wstrzymuje poparcie dla działań gospodarczych rządu Marcinkiewicza i domaga się natychmiastowego odwołania szefa resortu skarbu Andrzeja Mikosza. Lidze nie spodobało się jego stanowisko w sprawie prywatyzacji Elektrowni "Dolna Odra".
Takie poparcie, zawieszane, wstrzymywane i wciąż niepewne, bo presją, groźbą i szantażem podszyte, skłania rządzących do rozważenia opcji wcześniejszych wyborów. Zachętą do tego są wyniki sondaży, które w dalszym ciągu wykazują większe poparcie dla PiS obecnie niż partia ta uzyskała we wrześniowych wyborach.
Jak wynika z sondażu ogłoszonego w tym tygodniu, na PiS głosowałoby prawie 39 procent wyborców. Na Platformę Obywatelską (Tusk, Rokita, Komorowski i Spółka) głosować chce prawie 28 procent, potem jest duża przepaść, za którą na szarym końcu z ledwością jeszcze weszliby do Sejmu postkomuniści z SLD. Samoobrona, LPR i PSL znalazłyby się poza parlamentem.
W gabinetach politycznych i kuluarach Sejmu z ust polityków PiS padają sugestie w stylu "wiosna nasza!" Sugeruje to parcie do wcześniejszych wyborów już na wiosnę 2006 r. Przy obecnym poparciu PiS mogłaby rządzić samodzielnie bez szarpaniny z Lepperem i Giertychem. "Wygramy te wybory na całego" zapowiadają PiSowcy i rozważają, czy nie można by połączyć nowych wyborów parlamentarnych z planowanymi na przyszły rok samorządowymi.
Wiceprezes PiS Kazimierz Michał Ujazdowski już całkiem oficjalnie powiedział ostatnio, że jego partia nie obawia się przedterminowych wyborów. "Być może wcześniejsze wybory dadzą nam mocniejszą podstawę do rządzenia. Nie będziemy blokować takiego rozwiązania, jeżeli w przypadku odrzucenia budżetu będzie to jedyna droga do wyjścia z sytuacji". Do partii politycznych zaapelowało merytoryczną dyskusję budżetową, bo w przypadku odrzucenia budżetu konstytucja jest jednoznaczna. To daje podstawy prawne do rozpisania nowych wyborów.
Dobre samopoczucie działaczy PiS wzmacnia też fakt, że do wyborów garną się pod jego sztandary nowi członkowie. Na przyjście do zwycięskiej partii liczącej obecnie ok. 9500 członków czeka już ponad 1300 osób, jak ujawniła niedawno "Gazeta Wyborcza".
Są wśród nich studenci i profesorowie, urzędnicy i biznesmeni, młodzi i starzy. Są też renegaci uciekający z samoobrony i LPR. Zdaniem Joachima Brudzińskiego, szefa Krajowego Biura Organizacyjnego PiS, "żeby przeprowadzić efektywną kampanię wyborczą, trzeba mieć w kraju około 20 tys. członków. My do przyszłorocznych wyborów samorządowych chcemy mieć ich 15 tysięcy".
Wyniki ostatniego sondażu rzeczywiście wykazują, że PiS i co za tym idzie rząd, który ugrupowanie to utworzyło, nadal darzone są publicznym kredytem zaufania. I to mimo niezbyt przychylnej prasy. Ale sygnałem ostrzegawczym dla zwycięzców powinien być fakt, że podobny sondaż w połowie listopada wykazał, że na PiS chciało głosować jeszcze więcej, bo aż 43 procent wyborców. Obecny wynik jest nieco gorszy, a do wiosny kiedy mogłyby zostać przeprowadzone nowe wybory...?
Zdaniem socjologów, lepsze niż w wyborach wskaźniki poparcia dla PiS są premią za zwycięstwo i znakiem, że nowej władzy należy dać szansę. Prawdopodobnie kryje się za nim społeczna niechęć do kolejnych wyborów po jesiennym maratonie wyborów parlamentarnych we wrześniu oraz dwóch rund prezydenckich w październiku. W najnowszym sondażu chęć udziału w nowych wyborach zadeklarowało prawie 65 procent ankietowanych. A wiadomo, że takiej frekwencji w Polsce nie osiąga się prawie nigdy. Sugeruje to, że łatwo jest palnąć cokolwiek ankieterowi zarówno w sprawie preferencji politycznych jak i zamiaru uczestnictwa, bo to jest niewiążące i niezbyt uciążliwe. Co innego, gdyby naród znów w tak krótkim czasie zaganiany był do lokali wyborczych.
Należy też ostrożnie podchodzić do zjawiska zgłaszania się do PiS nowych członków, zwłaszcza tych przechodzących z innych partii. Nie jest niczym nowym ani ucieczka z tonącego okrętu ani przechodzenie na zwycięską stronę. Na takich ludzi zwykle się mówi oportuniści i koniunkturaliści. Przeważnie znacznie mniej interesuje ich realizacja programu partii dla dobra ogółu niż własneciasne interesy i korzyści.
Spadek poparcia dla SLD można częściowo tłumaczyć tym, że ostatnie kontrowersje wokół ułaskawienia skazanych przestępcówpostkomunistów przez ustępującego prezydenta Kwaśniewskiego przypomniało ludziom o kumoterstwie i przekrętach, w których jak żaden inny zasłynął rząd Leszka Millera. Ale innym błędem millerowskich rządów było to, że władze nadmiernie zajmowały się samym sobą, nie społeczeństwem w imię i na rzecz którego rządzą. W podobną pułapkę może wpaść rząd Marcinkiewicza, jeśli sprawi wrażenie, że głównie się interesuje tworzeniem koalicji, sondażami poparcia, perspektywą wcześniejszych wyborów i rozbudową szeregów PiS dla zwiększenia swojego zaplecza.
Mimo że polski wyborca nadal daje władzom kredyt zaufania, ostatecznie oceniał ich będą nie według struktur organizacyjnych, lecz namacalnych efektów rządzenia. Poparcie społeczne może zmaleć, jeśli ludzie się przekonują, że rząd nie spełnia albo słabo spełnia obietnice wyborcze. Do ważniejszych należała zapowiedź odchudzenia państwa i przeznaczenia oszczędności z tego tytułu na bardziej godziwe cele niż tuczenie biurokratów.
Tymczasem z obiecanym odchudzaniem państwa tak łatwo chyba nie pójdzie. Miały z tym problemy rządy PRLowskie jak i te, które po nich nastąpiły po upadku komunizmu. Tzw. Prawo Parkinsona (twierdzące, że biurokracja niejako samoczynnie się rozrasta) jest nieubłagane. Rząd Marcinkiewicza wprawdzie rozwiązuje jedne agendy, biura i komórki, ale na ich miejsce tworzy inne. A urzędnicy swoją drogą trzymają się "koryta" rękami i nogami. Nawet pozbycie się ich jest nader kosztowne.
Ministrowie z poprzedniego rządu ekskomunisty Marka Belki nie zostali zwolnieni z kwitkiem. Każdemu dostała się suta odprawa. Dotyczy to także belkowych wojewodów. Na obchodne każdy z szefów obecnych szesnastu województw zgarnie ponad 28 tys. złotych (prawie $8500), czyli w sumie kosztować to będzie polskiego podatnika ok. 450 tys. A są jeszcze wicewojewodowie, a z prezydentem Kwaśniewskim wkrótce odejdzie ok. 200 urzędników, których odprawy pochłoną 3 miliony złotych. A jeśli rząd zechce zmienić dyrektorów generalnych kilkunastu spółek, w których państwo ma udziały, to też trzeba będzie słono zapłacić.
Premier Marcinkiewicz często gości na małym ekranie, tłumaczy i wyjaśnia stanowisko rządu, spotyka się z różnymi grupami wyborców, odwiedza pacjentów szpitali i obiecuje więcej pieniędzy na leczenie raka, ale na razie są to tylko gesty i słowa. Chyba najlepiej wypada na forum międzynarodowym. Premier ostro atakuje brytyjski plan zmniejszeniu funduszy dla nowych członków Unii Europejskiej na lata 20072013 i takie stanowisko zostanie przedstawione na brukselskim szczycie przywódców państw UE 15 grudnia. Przez kontakty osobiste Marcinkiewiczowi udało się do podobnego stanowiska namówić władze Czech, Słowacji i Węgier. Proponowany przez Brytyjczyków budżet także nie wzbudza entuzjazmu innych państw europejskich jak Włochy, Dania czy Szwecja.
Polski premier odniesie spory sukces, jeśli okrojony przez Brytyjczyków budżet zostanie odrzucony w Brukseli. Na krajowym froncie trudnych spraw nie brakuje, pomysłów na ich rozwiązanie też nie brak, ale z pieniędzmi na ich finansowanie jest znacznie gorzej. Dlatego też tyle nadziei wiąże się z funduszami unijnymi. Pozwolą wybudować drogi, mosty i oczyszczalnie ścieków, poprawić transport kolejowy, uratować zabytki i finansować najróżniejsze projekty oświatowe, kulturalne i inne.
Robert Strybel
Rządzenie w bólach
- 12/12/2005 05:50 PM
Reklama