(Korespondencja własna "Dziennika Związkowego")
Warszawa Tydzień powyborczy mija pod znakiem zarówno rokowań jak i tarć między triumfującym Prawem i Sprawiedliwością braci Kaczyńskich i nieco mniej zwycięską Platformą Obywatelską Donalda Tuska i Jana Rokity. Celem było utworzenie nowego rządu koalicyjnego, ale jak było do przewidzenia nie brakowało w tym procesie niespodzianek. Aby nie zaszkodzić szansom prezydenckim Lecha Kaczyńskiego, PiS zaskoczył wszystkich, kiedy na premiera wytypowało nie jego brata Jarosława, lecz Kazimierza Marcinkiewicza, autora PiSowskiego programu gospodarczego.
Lider PO Donald Tusk zareagował na tę decyzję "ze zdziwieniem", przewidywał bowiem, że to Jarosław jako szef zwycięskiej partii podejmie się misji tworzenia nowego gabinetu. W kuluarach mówi się, że to Kaczyński będzie faktycznie kierował rządem, tyle, że zza kulis albo, jak kto woli, z tylnego siedzenia. Jeszcze bardzo trapią Platformę obawy, że Marcinkiewicz będzie li tylko premierem kilkutygodniowym na "zapchaj dziurę". Jeżeli Lech Kaczyński nie wygra wyborów prezydenckich, Marcinkiewicz zostanie pod jakimś pretekstem zastąpiony jednym z braci Kaczyńskich. Jarosław Kaczyński zaprzeczył, jakoby takie miał zamiary.
PiS ponadto zaproponowało Platformie najpierw uzgodnienie programów w sześciu głównych dziedzinach (finanse, gospodarka, sprawy zagraniczne, obronność, zdrowie, rolnictwo), a dopiero potem byliby dobierani odpowiedni kandydaci na ministrów. Oprócz konferencji prasowych i oświadczeń dla dziennikarzy, konsultacje także odbywają się za kulisami poza zasięgiem mikrofonów i kamer. Przewiduje się, że największe problemy może nastręczyć uzgodnienie wspólnego programu gospodarczego. Zwycięski obóz PiS chce, żeby opierał się głównie na programie tej partii, na co nie zgadza się Platforma, która nadal jest przywiązana do swojej koncepcji 15procentowego podatku dla wszystkich.
Ale przynajmniej w publicznych wystąpieniach różnice zdań nie są już nacechowane ostrymi akcentami polemicznymi. Daje się wyraźnie wyczuć wycofywanie się z napastliwej retoryki, jaka charakteryzowała ostatnią fazę parlamentarnej kampanii wyborczej. Wynika to z poczucia rzeczywistości: w obecnym Sejmie nie istnieje inna możliwość niż koalicja PiSPO. Ponieważ w sumie PiS (155) i PO (133) mają 288 mandatów w 460osobowym Sejmie, nie osiągnęły oczekiwanej większości konstytucyjnej i będą musiały zabiegać o głosy innych ugrupowań, jeśli zechcą przeprowadzić poważniejsze zmiany ustrojowe.
Nowych kontrowersji nikt jeszcze nie przewidywał, kiedy Lech Kaczyński i Donald Tusk spotkali się na pierwszej dwustronnej debacie prezydenckiej nazajutrz po wyborach. Wówczas, najnowszy sondaż OBOP dawał Tuskowi 45% poparcia a Kaczyńskiemu 34%. Do wyborów prezydenckich 9 października takich debat ma się odbyć jeszcze trzy. W porównaniu z typową dla polskiej sceny politycznej drapieżnością, spotkanie dwóch polityków w programie Tomasza Lisa "Co z tą Polską" było istnym Wersalem!
Nie tylko Tusk, który zwykle i tak jest raczej wstrzemięźliwy w swych wypowiedziach, ale także Kaczyński, który nierzadko lubi palnąć coś ostrzejszego, dali wyraźnie do zrozumienia, że między nimi zapanowało zawieszenie broni. Mało tego, nawet obdarzali się wzajemnie uprzejmościami. Tusk np. publicznie oświadczył, że pan Kaczyński słynie z odruchów miłosierdzia dla potrzebujących, a ten się odwzajemniał podobnymi komplementami. A jeszcze poprzedniego dnia po porażce w wyborach parlamentarnych jego Platformy Obywatelskiej Tusk powiedział na konferencji prasowej, że jest pewny zwycięstwa w wyścigu prezydenckim, bo niedobrze by było, gdyby cała władza znalazła się w rękach Kaczyńskich.
Odpowiadając na kolejne pytania moderatora debaty red. Lisa, Tusk odpowiedział, że pierwszą prezydencką podróż zagraniczną złożyłby w Berlinie, a Kaczyński, że wybrałby się do Waszyngtonu. Natomiast obaj kandydaci zadeklarowali, że poparliby kandydaturę Aleksandra Kwaśniewskiego na stanowisko sekretarza generalnego ONZ, bo tak wysoka funkcja dla polskiego polityka leżałaby w interesie Polski, choć nie uważają go za " swojego człowieka".
Zgodnie ocenili że, jako prezydent, Kwaśniewski w niektórych sprawach odniósł sukcesy, na przykład w sprawie wysłania polskich wojsk do Iraku czy mediacji w ukraińskiej "pomarańczowej rewolucji". Obaj kandydaci jako niedobrą ocenili politykę prezydenta Kwaśniewskiego wobec Rosji, wobec której ich zdaniem należy stosować bardziej stanowczą politykę. Oprócz tego Kaczyński zarzucił Kwaśniewskiemu niewystarczające korzystanie z uprawnień prezydenckich, a Tuskowi nie podobał się jego "dworski styl rządzenia".
Gdy Lis poprosił ich o przedstawienie wad rywala, uczynili to w sposób mało napastliwy. Tusk półżartobliwie nazwał Kaczyńskiego "raptusem" i wypomniał mu nieco żenujące dziś słowa jakie niegdyś powiedział przeciwnikowi politycznemu: "Spieprzaj, dziadu". Kaczyński się odwdzięczył, wytykając Tuskowi "nadmierną poprawność graniczącą z konformizmem". Większość obserwatorów debatę oceniło jako remis, gdyż każdy kandydat przyszedł na nią dobrze przygotowany i w każdej sytuacji potrafił dość zręcznie wybrnąć.
Wyniki ostatnich wyborów teraz usiłują skonsumować liderzy dwóch partii koalicyjnych w trudnym "małżeństwie wielkiego rozsądku". Za wielkiego przegranego uznaje się powszechnie Jana Rokitę, który jeszcze tydzień wcześniej prezentował się swemu elektoratowi jako "premier z Krakowa". Może nie tyle sukces odniosło, co uratowało się od niebytu politycznego Polskie Stronnictwo Ludowe (25 mandatów), które do ostatniej chwili balansowało blisko 5procentowego progu wyborczego. Nie przekroczyły tego progu ani odszczepieńcza lewica Marka Borowskiego, Socjaldemokracja Polska, ani Partia Demokratyczna Mazowieckiego, Frasyniuka i Geremka.
Nie spełniły się nadzieje patriotycznej prawicy, że postkomuniści raz na zawsze znikną ze sceny politycznej. Sojusz Lewicy Demokratycznej znalazł się na czwartym miejscu pod względem liczby mandatów (55), po Samoobronie Andrzeja Leppera (56) ale przed Ligą Polskich Rodzin Romana Giertycha (34). Na szczęście nie dostała się do parlamentu i szuka pracy stara gwardia postkomunistyczna: Oleksy, Janik i Dyduch. W Gdańsku sukces odniósł w wyborach 27letni Jarosław Wałęsa, syn b. prezydenta, który zdobył mandat z listy Platformy Obywatelskiej.
Ale największą stratą w ostatnich wyborach poniosła sama demokracja, ponieważ 60% Polaków odwróciło się plecami do sceny politycznej i w ogóle nie poszło głosować. Była to najgorsza frekwencja od upadku komunizmu. Czy za to należy winić polskiego wyborcę, który jeszcze nie dojrzał obywatelsko? A może sporo racji miał pewien Polak w wieku przedemerytalnym, który powiedział przed kamerą telewizji: "Tyle razy dałem się nabrać, ale kto by nie wygrał prawica czy lewica to naród i tak guzik z tego miał".
Nowy rząd jeszcze nie powstał i trochę czasu pozostało do zwołania nowego Sejmu, ale nie brak ocen, spekulacji i prognoz, co do kierunku, w jakim Polska teraz podąży. Kręgi biznesowoinwestorskie niewątpliwie wolałyby zwycięstwo probiznesowej Platformy, której 15procentowy podatek liniowy zmniejszyłby koszty a zwiększyłby zyski przedsiębiorców. Wyrazem tego był lekki powyborczy spadek wartości złotówki jak i akcji oraz obligacji na giełdzie warszawskiej. Ale straty te następnie zostały odrobione, co sugeruje, że inwestorzy dają powstającemu rządowi wstępny kredyt zaufania. Po prostu pogodzili się z nieodwracalnym wyrokiem elektoratu i czekają, co z tego wyniknie.
Na razie mogą się pocieszać tym, że już w tym roku nowemu rządowi prawdopodobnie nie uda się przeprowadzić w Sejmie poważniejszych reform gospodarczych. Do przyszłego roku zatem zostanie odłożona kwestia reformy podatków, a ponadto w tym roku prawdopodobnie nie nastąpią istotne zmiany socjalne. W swej kampanii Prawo i Sprawiedliwość akcentowała "Polskę solidarną", co miało oznaczać bardziej opiekuńczą politykę wobec potrzebujących, a to z kolei niepokoi i może odstraszyć wielki biznes.
Ale co innego deklaracje przedwyborcze, a co innego powyborcza rzeczywistość. Z dotychczasowej praktyki wynika, że wysoki rząd bardziej kształtuje polityka niż odwrotnie, narzucając nowo wybranym niespotykaną wcześniej ostrożność, umiar i poczucie odpowiedzialności. Potwierdziła to debata KaczyńskiTusk. Wystarczy przypomnieć, że niezależnie od przedwyborczych haseł i deklaracji, żaden rząd od upadku komunizmu ani postsolidarnościowy ani postkomunistyczny nie odrzucił podstawowych reform Balcerowicza, choć wiele grup poniosło z ich powodu bolesne straty. Hasłem "Balcerowicz musi odejść" najgłośniej szermowała Samoobrona i właśnie ona w ostatnich wyborach uzyskała słabsze wyniki niż kiedykolwiek.
Warto też choć pobieżnie wspomnieć o niektórych światowych reakcjach na powstający w Polsce nowy układ sił. Niemiecka wersja biznesowego dziennika "Financial Times" starała się optymistycznie ocenić udział w koalicji Platformy, ponieważ "bardziej przyspieszy to reformowanie Polski, niż jakikolwiek rząd wcześniej (...) a nowy polski rząd może dzięki temu stał się motorem reform w Europie". Natomiast środowiska zbliżone do lewicy niemieckiej ubolewały nad klęską wyborczą postkomunistów, wyrażając obawę, że Niemcom będzie trudniej współpracować z rządami polskiej prawicy.
Włoska "La Repubblica" chyba niesłusznie określiła PiS jako partię "nacjonalistyczną", (bo taka etykieta bardziej pasuje do Ligi Polskich Rodzin) i tak oceniła powrót do władzy polskiej prawicy: "Zwrotu na prawo na arenie międzynarodowej nie uważa się za dobrą wiadomość. Bracia Kaczyńscy, w przeszłości wrogowie wejścia Polski do Unii i niechętni wprowadzeniu euro, mają fatalne kontakty zarówno z Rosją, jak i z Niemcami".
Nie sposób zignorować ocen nadchodzących z Rosji. Główny nurt mediów rosyjskich, które można określać jako prokremlowskie czy proputinowskie, określa PiS jako ugrupowanie "antyrosyjskie". Warszawska korespondentka jednej z rozgłośni Ludmiła Lwowa zarzuciła koalicji PiSPO zaostrzenie "konfrontacyjnej polityki wobec Rosji i Niemiec". Zdaniem dziennika "Nowyje Izwiestia", jedyna polska partia, która odnosi się do Rosji bardzo wyrozumiale to Samoobrona. Komentarz zbyteczny!
Robert Strybel
Nowy rząd rodzi
- 10/03/2005 02:27 PM
Reklama