A oto zapomniana historia jaka wydarzyła się w Limie w dniach po ogłoszeniu stanu wojennego w Polsce, która wstrząsnęła opinią publiczną w Peru i całej Ameryce Południowej, miała wpływ na zmianę poglądów politycznych tysięcy ludzi i wielu wybitnych intelektualistów i polityków, doprowadziła do rozłamu w partiach politycznych i do zrozumienia przez miliony ludzi prawdziwego oblicza komunizmu. Wydawałoby się, że do przeprowadzenia takiej akcji potrzebne byłyby znane osobistości życia publicznego czy partie polityczne lub ruchy społeczne o ogromnym doświadczeniu i zapleczu.
A wszystkiego tego dokonali w odruchu patriotyzmu i miłości do Ojczyzny i Solidarności, młodzi sportowcykajakarze, którzy właśnie po blisko 3 latach podróży mieli zamiar wracać do Polski po odkryciu najgłębszego na Ziemi Kanionu Rio Colca.
A oto ich historia opowiedziana przez jednego z nich Jerzego Majcherczyka.
Kiedy po 2 latach przygotowań i wielu perypetiach dziesięciu uczestników kajakowej wyprawy "Canonades 79" wyruszało 6 czerwca 1979 roku z Polski do Meksyku na podbój rzek Ameryki Południowej, nikt z tej grupy nie przypuszczał, że życie ma dla nich przygotowany zupełnie inny scenariusz aniżeli oni sami planowali szczególnie piątce z tej grupy. Po przepłynięciu wielu górskich rzek w Meksyku, w końcu maja 1980 roku pięciu uczestników wraca do Polski zabierając ze sobą samochód z większością sprzętu. Pozostała piątka: Jacek Bogucki, Zbyszek Bzdak, Piotr Chmieliński, Jerzy Majcherczyk i Andrzej Piętowski, postanawia kontynuować podróż do celu ich pierwotnych zamierzeń czyli górskich rzek w Argentynie. Ale jak tam się dostać? Z pomocą przychodzi im wcześniej poznana grupa polskich akrobatów z Las Vegas, która podarowuje im prawie że nowy samochód pickup.
Msza za Polskę...
Są pełni optymizmu co do dalszych planów kajakowych i wtedy zastaje ich wiadomość o wybuchu strajku, 16 sierpnia 1980 roku w Gdańsku. Dowiadują się o tym z meksykańskich gazet. To jest ich pierwsze zetknięcie się ze słowem i ruchem "Solidarność". Cieszą się i od tego czasu z ogromną uwagą obserwują sytuację w Polsce eksplorując w miedzyczasie dziewicze rzeki górskie w Gwatemali. Tam też w małym górskim miasteczku przy granicy z Hondurasem proszą dwóch polskich księży o odprawienie mszy za Polskę i za "Solidarność".
Jest 6 rano, 30 sierpnia 1981 roku. Polscy misjonarze w asyście kajakarzy i kilkunastu miejscowych staruszek odprawiają w cichych, owianych mrokiem tajemniczości i popękanych od trzęsień ziemi nawach kościoła, mszę za kraj i naród odległy o kilka tysięcy kilometrów, ale jakże bliski ich sercom. W ich głowach kłębią się gorące modlitwy za tych, którzy próbują wstrząsnąć systemem komunistycznym i chyba także nie zdając sobie jeszcze wtedy sprawy także światem. To chyba była pierwsza msza w tej intencji w Południowej Ameryce. To było ich pierwsze emocjonalne spotkanie z ruchem "Solidarność", który zmienił także później ich życiowe losy.
Ze znaczkiem "Solidarność"
Na przejazd przez Honduras mają tylko 48 godzin, tyle ile im dały władze tego kraju. Zdążyli, mimo że zostali aresztowani przez armię na wiele godzin, wyprzedzając termin ultimatum o kilka minut. Wierzę, że wizerunek papieża Polaka, Jan Pawła II i znaczek solidarności przypięte do ich Chevroleta Cheyenne, pomógł im wygrać z czasem. Wkraczają do Nikaragui rządzonej od niedawna przez sandinistów wspieranych przez reżim Fidela Castro. Na granicy otrzymują polecenie usunięcia zdjęcia papieża i znaczka Solidarności. Na to się nie godzą i w zamian za taką postawę służby graniczne urządzają im kilkugodzinną rewizję całego samochodu. Wjeżdżają wreszcie do Nikaraguii z emblematami na samochodzie ale również z "towarzyszem" w kabinie, który podróżował z nimi po całym kraju. To właśnie w Managui przeżyli radosne chwile, gdy na nagłówkach gazet zobaczyli: "LA NUEVA POLONIA" Nowa Polska, i dowiedzieli się o powstaniu Niezależnego Samorządnego Związku Zawodowego SOLIDARNOśĆ.
Przez Kostarykę i Panamę docierają do końca drogi... Nie ma połączenia lądowego z Kolumbią (nigdy go zresztą nie było). W tej sytuacji jedynym sposobem dotarcia dalej na południe jest ocean. I tutaj uśmiecha się do nich szczęście. Polskie Linie Oceaniczne zgodziły się przewieźć ich bezpłatnie polskim statkiem do Ekwadoru.
Na statku "M/S. H. Jendza" po raz kolejny stykają się z "Solidarnością", tym razem jest to komórka związku, do której należy ogromna większość załogi. Bez wahania proszą o przyjście. I już po kilku dniach rejsu za ich namową, załoga wyrzuca za burtę całą "socjalistyczną" biblioteczkę będącą na statku. Są ogromnie szczęśliwi i dopiero teraz do ich świadomości dociera i to, że coś się w nich zmieniło, że myślą teraz inaczej. I właśnie wtedy po raz pierwszy upajali się smakiem polskiej wolności... I wierzyli, że ten ruch będzie istniał a oni będą mu zawsze wierni.
Przez rzeki Andów
A na razie pełni entuzjazmu do dalszych odkryć i przepłynięcia dziewiczych rzek ukrytych w niedostępnych kanionach i górach lądują w Ekwadorze, gdzie do wyprawy dołączają dwaj żeglarze Stefan Danielski i Krzysztof Kraśniewski. Na początku lutego 1981 roku są już w Peru, gdzie najpierw przepływają w porze deszczowej rzekę Maranon i zbierają informacje o nieznanym Kanionie Colca. Są bez pieniędzy a żywność na wyprawę otrzymują od polskich marynarzy i kilku peruwiańskich rodzin. Zdobycie Kanionu Colca (na rzece Rio Colca w Peru) najgłębszego na świecie w maju i czerwcu 1981 roku, przysparza im dużo sławy w całym Peru i bardzo wielu państwach. Gdy wracają do Limy, zostają przyjęci przez prezydenta Fernando Belaunde Terry. A w drodze do Chile i Argentyny zatrzymują się w Arequipie, gdzie otrzymują Honorowe Obywatelstwa tego pięknego, prawie milionowego miasta. W Argentynie przepływają najbardziej na południe płynącą rzekę na Ziemi, Rio Gallegos i docierają do końca drogi nr 3. Są szczęśliwi, gdyż spełniły się ich marzenia i osiągnęli cel wyznaczony prawie 4 lata wcześniej. Teraz wracają do Limy, gdzie w połowie grudnia ma się odbyć duża konferencja prasowa z udziałem prezydenta Peru, na której ma być zaprezentowana ich książka i film o Kanionie Colca.
Przygotowują się jednocześnie do powrotu do Polski, wysyłając polskim statkiem skrzynie z tym, co pozostało po wyprawie. Powrót samolotem do kraju planują na 20 grudnia 1981 r., aby móc zdążyć na święta Bożego Narodzenia do swoich teskniących rodzin, których nie widzieli blisko 3 lata! Niestety czekał ich inny los, los emigrantów politycznych, a swoje rodziny zobaczyli dopiero po 10 latach.
W którym momencie dowiedziałeś się o wprowadzeniu stanu wojennego i jakie to zrobiło na Tobie wrażenie?
Z tym pytaniem zwracam się do Jurka Majcherczyka, organizatora i uczestnika wyprawy Canoandesą79.
Noc z 12 na 13 grudnia 1981 roku spędziłem w drukarni w Limie, gdzie bardzo podekscytowany dopilnowywałem druku książki "In Kayak Through Peru" (Kajakiem przez Peru) odpowiada Jurek, prezentując mi jednocześnie ten pierwszy, orginalny egzemplarz wydany w języku hiszpańskim i angielskim.
To była pierwsza książka o naszej wyprawie, a raczej o rzekach peruwianskich, której byłem w większości autorem. Dlatego tak bardzo przeżywałem jej druk tamtej gorącej nocy.
O rano kontynuuje tę niezmiernie ciekawą opowieść mój rozmówca niezmiernie ucieszony, z książką pachnącą jeszcze drukarską farbą, wychodzę na ulicę Limy. Przechodzę koło kiosku z gazetami. Dostrzegam wielkie, pisane tłustym drukiem napisy na czołówkach gazet "GOLPE EN POLONIA Militares toman el poder" (Zamach stanu w Polsce Wojsko przejęło władzę!). Mój świat wali się w gruzy. Stoję jak ogłuszony. Wydaje mi się że, wszystko wiruje mi pod nogami. Wokół mnie jedna olbrzymia pustka. Taka przysłowiowa "czarna dziura". Nie mogę w to uwierzyć. Przeglądam różne gazety. Wszystkie piszą na pierwszej stronie o tym wydarzeniu w Polsce. Więc jednak to prawda, powoli dociera do mnie ta straszliwa wiadomość.
Ze względu na wprowadzenie stanu wojennego w Polsce, nie doszło do tej konferencji?
Jakże mogło być inaczej. Wszystkie inne sprawy musiały poczekać i tak też się stało z konferencją. Polska i Solidarność wypełniły do reszty nasze serca i umysły.
"Co postanawiacie w tej sytuacji robić? Wracać do kraju? Macie już bilety na 20 grudnia".
Wiedzieliśmy, że musimy coś zrobić! Byliśmy ludźmi czynu a jednocześnie byliśmy synami zwykłych prostych ludzi. Mój ojciec był bednarzem a mama krawcową. Czuliśmy jak oni i po kilku dniach gorących rozmów przystapiliśmy do działania. A stało się to niespodziewanie jednego poranka. Było to chyba 16 grudnia. Budzę się o 5 nad ranem, dosłownie zlany potem. Poprzez resztki ulatującego snu dochodzi do mojej świadomości dokładnie to co mi się śniło. A sen to jeden wielki horror śniło mi się, że byłem potwornie torturowany przez ówczesne SB. Jeszcze przez dłuższą chwilę byłem mocno zszokowany a nawet czułem ból zrywanych paznokci. Kilkanaście minut później cały roztrzęsiony budzi się Andrzej. Pytam co się co stało. Miałem okropny sen mówi. śniło mi się, że byłem torturowany przez SB... dalej już znam. Przypadek? Znak opatrzności? Wstajemy i razem piszemy po hiszpańsku odezwę do narodu peruwiańskiego apelując o pomoc w zniesieniu stanu wojennego. Z tą odezwą jedziemy we dwójkę do telewizji, gdzie na żywo odczytujemy ten jeszcze gorący apel. Gdy wracamy, przed hotelem "Polonia", w którym mieszkaliśmy zastaliśmy ogromną rzeszę dziennikarzy, przyjaciół i rodaków mieszkających w Limie, którzy wykrzykują "Solidaridad". Jestem ogromnie, ogromnie wzruszony. Dodaje mi to zapału i energii do dalszego działania.
Udzielamy kolejnych wywiadów. Wszyscy chcą nam pomóc i wszyscy pytają co dalej. Teraz dopiero dociera do naszej świadomosci, że nie możemy wrócić do Polski. Zostajemy tu, aby wykrzyczeć światu o tym co dzieje się w Polsce, z narodem polskim, z "Solidarnością". Przekonani jesteśmy, że tu poza Polską, możemy wiele zrobić w obronie zniewolonych rodaków w kraju.
Następnego dnia rano zostajemy zaproszeni całą piątką do najbardziej prestiżowego programu telewizyjnego w Peru, "Buenos Dias Peru" (Dzień Dobry Peru), który podaje najważniejsze wiadomości ze świata i kraju. Odczytujemy naszą odezwę i przez blisko dwie godziny opowiadamy o dramatycznej sytuacji w Polsce, żądając po raz kolejny zaprzestania represjonowania członków "Solidarności" i odwołania stanu wojennego.
Po tym programie, kiedy wychodzimy ze studia, podjeżdża po nas samochód z ambasady polskiej w Limie. Jedziemy tam naszym samochodem, a do ambasady przezornie wchodzimy tyko w trzech ze znaczkami "Solidarność" na koszulkach. Ówczesny ambasador Polski, potraktował nas jak smarkaczy, żądając abyśmy natychmiast udali się do Polski przez... Moskwę. Odmawiamy. W sekretariacie, peruwiańska sekretarka, daje nam dyskretnie znać, abyśmy jej podarowali znaczek "Solidarność", który natychmiast znika w szufladzie jej biurka. Ma łzy w oczach.
Jakie było wasze dalsze działanie w Peru w tym tak gorącym momencie?
Postanawiamy założyć przedstawicielstwo "NSZZ Solidarność" w Limie. Kontaktujemy się z Brukselą i po kilku dniach otrzymujemy pozwolenie z działaniem na terenie całej Ameryki Południowej. Jednocześnie zaczynamy organizować naszą pierwszą akcję jaką ma być msza za Polskę i Solidarność. Coraz więcej przyłącza się do nas ludzi, oferując swoja pomoc. Znajomość hiszpańskiego bardzo ułatwia nam w tej działalności. Ktoś w ogromnym geście pomocy oferuje swoje mieszkanie na biuro "Solidarności" w Limie.
W dniu 18 grudnia 1981 roku wysyłamy list otwarty do prezydenta Peru Arquitecto Fernando Belaunte Terry, który w całości drukuje prasa, a w którym to: "protestujemy przeciwko sytuacji w Polsce i zatrzymaniu procesu demokratyzacji zainicjowanego przez "Solidarność" i żądamy uwolnienia z więzień wszystkich aresztowanych z Lechem Wałęsą na czele".
Chcąc wprowadzić cię nieco w atmosferę tamtych dni, obejrzyj sobie fragmenty nagrań filmowych, proponuje Jurek. "Bardzo chętnie" odpowiadam, "gdyż z własnej autopsji wiem co działo się wtedy w Polsce ale nie znałem nastroju Polaków poza jej granicami".
Przed moimi oczami przesuwają się wydarzenia tamtych dni w Limie, które zainicjował Jurek wraz z kolegami. Dwudziestego grudnia jest odprawiana niezmiernie uroczysta msza święta w największym kościele w Limie, pod wezwaniem "Matki Boskiej Fatimskiej". Trzy tysiące ludzi w skupieniu uczestniczy w tej mszy. Trzy tysiące świec migocących w ciemnościach kościoła, symbolizuje kruchość życia wielu Polaków w okowach stanu wojennego w kraju. Modlą się nie tylko miejscowi Polacy i ponad 300 marynarzy z polskich statków, ale także naród peruwiański solidaryzujący się z narodem polskim.
Kajakarze śpiewają przy akompaniamencie gitary ulubioną piosenkę Jana Pawła II "Czerwony Pas" a po niej "Marsz, Marsz Polonio". Jurek Macherczyk odczytuje odezwę do narodu peruwiańskiego w języku polskim a Andrzej Piętowski w języku hiszpańskim. Nastrój niezwykle podniosły. Mszę koncelebruje salezjanin, ojciec Szeliga, (ten który odkrył dla świata Vicacorę przyp. autora), który specjalnie przyjechał z peruwiańskiej dżungli aby odprawić tę mszę. Po mszy, która była transmitowana na żywo przez trzy największe stacje telewizyjne, dociera do ich świadomości, że poruszyli całe Peru, które wtedy myślami i sercem było z narodem polskim.
Co kilka dni nasi kajakarze organizują konferencje prasowe, na których podają unikalne informacje o sytuacji w Polsce a także zapowiadają i koordynują akcje w Limie i całej Ameryce Południowej. Na dzień 28 grudnia zapowiedziany jest w Limie pokojowy marsz protestu pod hasłem: "Solidaridad con Solidarność". Do ich biura "Solidarności" dołącza wybitny peruwiański pisarz i polityk Mario Vargas Llosa oraz polskiego pochodzenia malarz i rzeźbiarz Fernando Szyszlo, oraz kilku innych polityków. Prawie że każdego dnia organizowane są spotkania i wiece na różnych uczelniach w Limie, w których biorą udział nasi odkrywcy. W tym samym czasie media peruwiańskie a szczególnie gazeta "La Prensa", publikują ogromne teksty wzywające Peruwiańczyków do udziału w marszu. Przypomina się również o ogromnym wkładzie polskich inżynierów z XIX wieku w rozwój i modernizację Peru. Pojawiają się nazwiska Malinowskiego, Habicha, Krugera, Folklerskiego i Jaxa Malachowskiego wraz z opisem ich dokonań. Publikuje siędeklaracje różnych grup wspierających marsz, jak np: Związek Artystów Peruwiańskich, reprezentacja Peru w piłce nożnej, peruwiański PEN Club etc.
Okazywana zewsząd pomoc okazuje się bardzo pomocna. Jedna z peruwiańskich central związkowych, wydrukowała 10,000 plakatów informujących o marszu a peruwiańscy studenci rozwiesili je na mieście. Inna organizacja zrobiła małe, przypinane do koszul plastikowe znaczki z napisem: "Solidaridad con Solidarność". Od początku założeniem polskich kajakarzy było, aby to był marsz o charakterze pokojowym, aby nikogo nie dzielić, lecz skupić pod hasłem solidarności z narodem polskim jak największą liczbę Peruwiańczyków. Marsz wspierał prezydent Peru i ogromna większość parlamentarzystów.
Na kilka dni przed marszem okazało się, że chce przemawiać bardzo wielu polityków i to z prawicy i z lewicy. Głównym mówcą miał być ówczesny minister gospodarki Pedro Pablo Kuczyński, ale zaprotestowała przeciw temu cała lewica. W tej sytuacji organizatorzy postanowili, iż jedynym mówcą w imieniu limeńskiego komitetu "Solidarności" będzie słynny pisarz Mario Vargas Llosa. Tym sposobem pogodzono wszystkich.
A oto niektóre tytuły gazet z dnia marszu: "Solidaridad Ilumina Hoy Lima" Solidarność Oświetli Dzisiaj Limę, lub "Hoy Lima es Capital de Solidaridat Latina con Silidarnosc" Dzisiaj Lima jest Stolicą Latynoskiej Solidarności z Solidarnością oraz "Lima Apoya Solidarność" czyli Lima pomoże Solidarności.
Józek popatrz teraz na ekran, a zobaczysz jak trudno było uformować pochód mowi Jurek.
Patrzę i widzę szybko poruszającą się pośród tłumu demonstrantów smukłą postać o białej czuprynie i białym ułańskim wąsie, ubraną na czarno z okrągłym białym znaczkiem z napisem Solidarność, która to przełamuje kordony jakiejś grupy lewicowej, aby wprowadzić w szyk marszu partię chrześcijańską a po niej związki zawodowe itp. I tak to trwa przez znaczną chwilę. Gdy wreszcie uformowany marsz rusza, Jurek, bo to jego oglądam i podziwiam, już po chwili razem z Andrzejem Piętowskim i miejscową Polonią staje na jego czele. W tym czasie filmowiec wyprawy Jacek Bogucki i fotograf Zbyszek robił zdjęcia temu historycznemu wydarzeniu. Pochód ma do przejścia niecałe 4 kilometry aleją Salavery na Plac Zwycięstwa, w pobliżu którego znajduje się Ambasada PRL, gdzie przestraszeni dyplomaci zażądali ochrony i ją otrzymali ogromny oddział policji i kilka wozów opancerzonych. Ale okazały się one niepotrzebne, gdyż nie takie zamiary mieli młodzi Polacy. Marsz miał być pokojowy, w ciszy i w skupieniu i taki był. No może z małymi wyjątkami...
Jestem wpatrzony w ekran, na którym idzie tłum różnych ludzi, wśród których można rozpoznać i robotników i inteligencję, księży i studentów, kobiety i znane osobistości życia politycznego kraju. Każdy niesie ogromne plakaty ze zdjęciami Jana Pawła II i Lecha Wałęsy oraz transparenty o różnej treści. U lewicy dominują napisy: "Solidarność jest robotnicza a nie kapitalistyczna", lub "Solidarność walczy z biurokracją a nie z socjalizmem". Po drugiej stronie zaś transparety głosiły: "Niech żyje Solidarność precz z komunizmem w Polsce".
Gdy pochód wszedł na Plac Zwycięstwa, to wtedy dopiero okazało się jak był ogromny, gdyż ludzie wypełnili go w całości. Morze ludzkich głów, nad którymi wystawały setki transparentów wpatrzone było na pomnik, u podnóża którego stał Mario Vargas Llosa, Fernando Szyszlo, Andrzej Piętowski i dziesiątki dziennikarzy, ze wszystkich gazet i stacji telewizyjnych.
Odczytany został listpetycja do polskiego rządu potępiająca wprowadzenie stanu wojennego oraz żądający uwolnienia więzionych robotników, zakończenia represji i przywrócenia procesu demokracji, który zapoczątkowała Solidarność. W tym samym czasie Jurek Majcherczyk wielokrotnie interweniował zatrzymując bojówkarzy z odłamu Komunistycznej Partii Peru, którzy próbowali zakłócić manifestację poprzez przejęcie mikrofonów. Wszystko to zostało sfilmowane i dzięki temu mogłem to teraz po blisko 25 latach zobaczyć i po raz kolejny byłem zdumiony, jak jeden człowiek mógł utrzymać w ryzach cały marsz. Jak się później okazało właśnie poprzez udział w marszu z "Solidarnością", doszło do rozłamu w szeregach tej partii.
Jurek, właśnie widziałem na ekranie jak powiedziałeś do kamery: "Kanion Colca jest bardziej zrozumiały aniżeli kanion polityki i wolisz tam szybko wrócić" co cię skłoniło do takiego stwierdzenia?
Tak to właśnie czułem, odpowiada Jurek gdyż w czasie trwania tego marszu, pewne partie polityczne próbowały go w różne sposoby wykorzystać propagandowo dla siebie, poprzez przedstawienie swoich problemów. Ja zaś musiałem cały czas im tłumaczyć, że ten marsz jest w innej intencji, a nie np. do zaakcentowania problemów służb miejskich lub bezrobotnych. Moje tłumaczenia i prośby nie zawsze skutkowały i musiałem błyskawicznie sobie radzić poprzez formowanie kordonu ze studentów, którymi to odcinałem dalsze posuwanie się tych grup w kierunku podium. Taki był mój marsz, nie miałem chwili na głeboką zadumę. Nie przeżyłem go tak jak powinienem. Ale cieszę się, że swoim działaniem mogłem zapewnić takie przeżycia innym. W Kanionie Colca walczyliśmy z dziką przyrodą, której wiedzieliśmy jak stawić czoło, Tutaj w kanionie polityki, walka polega na przepychankach i podstępach, a ja się do tego na dłużej nie nadaję.
Następnego dnia, gazety w całym Peru pełne są ogromnych, bo na kilka szpalt fotografii relacji z pokojowego marszu Solidarności peruwiańskiej z "Solidarnością". Według różnych gazet w marszu wzięło udział od 5 do 12 tysięcy ludzi.
Na początku stycznia 1982 roku polscy kajakarze organizują koncert utworów szopenowskich, do którego wykonania zgłaszają się spontanicznie peruwiańscy muzycy: Rafael Pietro Velarde pianino, Linda de Brewer wiolonczela, Carmen Escobedo pianino i Julian Garcia tenor. Koncert dedykowany jest pamięci robotników, którzy zginęli podczas pierwszych dni stanu wojennego a jego całkowity dochód został wysłany do Rzymu na konto papieskiego funduszu pomocy rodzinom uwięzionych robotników. W tym samym czasie w Peru powstają samorzutnie komitety pomocy narodowi polskiemu, które organizują różnoraką pomoc dla narodu polskiego. Idąc za przykładem Limy w stolicach innych państw jak: Buenos Aires (Argentyna), Santiago de Chile (Chile) i Mexico City (Meksyk), odbywały się marsze protestacyjne przed ambasadami Polski i ówczesnego ZSSR. Ale ich pobyt w Peru i zakończenie tutejszej działalności na rzecz "Solidarności" zbliżał się ku końcowi.
"Dlaczego wyjechaliście z Peru, kraju który okazał wam tyle gościności i pomocy w bardzo trudnych chwilach?" zadaję Jurkowi nurtujace mnie od początku pytanie.
Były dwa powody. W połowie stycznia 1982 roku, groźnie zachorowałem na złośliwą odmianę tyfusa jelit. Dostałem go z wody. To dziwne, gdyż przez 3 lata wyprawy piłem taką wodę i nic mi nie było. Teraz jednak wieczorami dostawałem takiej gorączki, że traciłem przytomność. Okazało się, że lekarze w Limie nie potrafią mi pomóc, a moje jelita z każdym tygodniem stawały się coraz cieńsze i cieńsze. W tym samym czasie rozchorował się również Piotrek Chmieliński, na jakąś dokuczliwą odmianę półpaśca. Od pewnego czasu uprzedzano nas, że odłam Komunistycznej Partii Peru (ta, która nie poszła na nasz marsz), przygotowuje zamach na nasze życie. Przenoszono nas i ukrywano w różnych domach, głównie u miejscowych Polaków, ale także w rodzinach peruwiańskich i u księży. Dwukrotnie bojówkarze spóźnili się o paręnaście godzin. Chyba Opatrzność czuwała nad nami. Okazano nam wiele serca i pomocy podczas naszej choroby, za co chciałbym tym wszystkim ludziom teraz podziękować na łamach prasy.
Piątego lutego wygasała nam wiza amerykańska. W tej sytuacji postanawiamy z niej skorzystać. W dniu 4 lutego opuszczamy Peru, lecimy przez Miami do Nowego Jorku, gdzie jest środek srogiej zimy. Mną zaopiekowali się państwo Franciszek i Tamara Proch (on był ówczesnym prezesem Kongresu Polonii Amerykańskiej na południowy stan NY), a Piotrem amerykańska dziennikarka z Południowej Karoliny. Byłem nie tylko chory fizycznie, ale również w kryzysie psychicznym, gdyż straciłem możliwość powrotu do Ojczyzny, do rodzin i przyjaciół, którzy czekali na mnie blisko 3 lata. A na dodatek byłem bez pieniędzy i języka. Mogę teraz powiedzieć, iż państwo Proch, razem z doktorem Januszem Bartosem, uratowali mi życie. Po trzech miesiącach wyjechałem do Casper w Wyoming, a rok później do Denver. Tam też otrzymałem azyl polityczny.
Czy to był koniec Twojej działalności na rzecz "Solidarności"?
Och, nie. Bardzo szybko zacząłem działać. Przy polskim kościele w Denver zacząłem organizować pomoc polityczną i ekonomiczną dla prześladowanych rodaków w Polsce. Zacząłem nawet wydawać gazetkę skierowaną do Polonii w Denver. Równocześnie nawiązałem kontakt z Ruchem SpołecznoPolitycznym "Pomost" i założyłem jego oddział w Kolorado. Jedną z akcji było zebranie i wysłanie do Polski ponad 2200 (!) par butów i kilku tysięcy dolarów. Jednocześnie pisałem listy do lokalnych polityków aby wspierali politykę prezydenta Reagana. Filie organizacji "Pomostu" założyłem także w Peru, Ekwadorze i Panamie.
Po zamordowaniu księdza Jerzego Popiełuszki, organizowałem ku jego czci palenie zniczy przed kościołami w Denver. życiowe koleje losu przeniosły mnie w połowie 1984 r. do Nowego Jorku, gdzie się osiedliłem.
I tam właśnie podczas przyjazdu generała Jaruzelskiego, najpierw razem z Darkiem Szczepańczykiem i Janem Durkalcem, powiesiliśmy ogromnych rozmiarów transparent "Solidarności" nad budynkiem przedstawicielstwa Polski przy ONZ. Następnego dnia rozdawałem ulotki przed wejściem do instytutu, w którym miał przemawiać generał a na ulotkach była jego podobizna z podpisem: "Wanted for murders on the Polish workers".
I tak przy różnych okazjach organizowałem protesty i inne akcje, aż do chwili kiedy wreszcie Polska uzyskała swoje miejsce wśród wolnych narodów.
Domyślam się, że z tytułu twojej działalności nie ominęły twoją rodzinę w Polsce represje ze strony ówczesnego reżimu.
Tak też było. Cała moja rodzina to odczuła. Nawet moi rodzice staruszkowie byli nachodzeni przez SB.
Najpierw moja siostra straciła posadę dyrektora ekonomicznego w ogromnej fabryce. Najstarszemu bratu kazano publicznie potępić moją działalność w zamian za otrzymanie paszportu, a średniego szykanowano na granicy. Mimo tego, wszycy odmówili jakiejkolwiek współpracy z SB. Oczywiście reżim nałożył zakaz publikowania jakiejkolwiek informacji o naszej wyprawie. I to była dla nas największa kara. Byliśmy bardzo dumni z naszych odkryć, mam tu na myśli nie tylko Kanion Colca i chcieliśmy się tym podzielić z naszymi rodakami w Ojczyźnie i tę radość nam zabrano. Cały świat o tym wiedział tylko nie nasi rodacy. Wtedy to nawiązałem współpracę z Głosem Ameryki i Wolną Europą, i na falach tych rozgłośni starałem się tę lukę wypełniać.
Lekko zamyślony, trzymam w ręku albumy ze zdjęciami, dokumentujące wydarzenia tamtych "gorących", peruwiańskich wydarzeń z okresu pobytu Jurka i jego kolegów. Wydarzeń które pomogły wielu ludziom w kraju i które w jakimś stopniu, za ich przyczyną miały wpływ na późniejszy rozwój sytuacji w Polsce. Przede mną rozłożonych jest wiele oryginalnych, pożółkłych stron największych wówczas peruwiańskich gazet takich jak "La Prensa", "El Comercio" i "Extra". To właśnie na tych pożółkłych stronach, dzień po dniu zapisana jest jakże chlubna strona ich działalności w Peru na przełomie 1981 i 1982 roku. To na tych stronach, dziś już zamilkłych, obojętnych jest utrwalona cząstka ich życia świadomie wplątana w ówczesną sytuację Polski stanu wojennego. Powoli dociera do mnie i to, że te nieme już strony gazet, wraz ze zdjęciami i nagraniami filmowymi skrywają cząstkę historii "Solidarności" za granicami kraju, od początku jej powstania. Historię prawdziwą, spontanicznie i z pasją tworzoną pod obcym aniżeli polskie niebo. Ale także i ich historii związanej z "NSSZ Solidarność" i prawem narodu polskiego do wolności.
I nieodparcie drąży mnie myśl, że te wspaniałe dokumenty tamtych czasów, spoczywają zapomniane i chyba trochę niechciane przez dawnych i obecnych działaczy związku "Solidarność". Czyż nie powinny one być bardziej oświetlone i przyjęte łaskawiej przy kolejnej rocznicy "Solidarności?" Tej "Solidarności" o którą kiedyś tak bardzo się upominali i o którą z poświęceniem osobistych losów, walczyli w pięciu na obczyźnie.
Czy podczas kolejnej rocznicy, ci działacze w Polsce z byłego ścisłego kierownictwa "Solidarności" nie powinni przypomnieć także tych, którzy w tamtych czasach walczyli za ich właśnie wolność i służyli wiernie sprawie tego ruchu z dala od ojczyzny?
Myślę także, że wszystkie media w Polsce i tu, w Nowym Jorku, Chicago, Denver czy też w innych skupiskach gdzie mieszkają Polacy, nie zauważają tego, iż wśród nas żyją ludzie tacy jak Jurek Majcherczyk i jemu podobni. I to właśnie oni mogliby nam opowiedzieć i przypomnieć swoją działalność i nastrój tamtych dni. Bo to właśnie oni zrobili wielką rzecz, o czym my nawet nie pomyśleliśmy także za nas. A materiały, które właśnie dzięki uczynności Jurka mam możliwość przeglądnąć, wystarczyłyby na fascynujący film z tamtych gorących dni, kiedy rodziła się "Solidarność". Dni których on nigdy nie wyrzuci ze swoich myśli i serca.
Wierzę, że ten artykuł będzie początkiem do "odkrycia" tej nieznanej a jakże wspaniałej karty w historii polskiego narodu w walce o wolność, niezależnie od miejsca i warunków działania.
A te, które opisałem są dla mnie szczególnie godne podziwu dlatego, że garstka ludzi dzięki swojemu zapałowi i oddaniu sprawie "Solidarności" i wolnej Polski, poruszyła masy.
Józef Kołodziej
Solidaridad con Soli
- 09/13/2005 06:07 AM
Reklama