Gdyby nie wpadka z narkotykami na lotnisku w Chicago, Bill Murray prawdopodobnie dziś mógłby nas leczyć a nie fascynować na wielkim ekranie. Nie zamierzał być aktorem, tylko lekarzem. Za posiadanie narkotyków został jednak wyrzucony z uczelni, więc by nie tracić czasu, postanowił spróbować aktorstwa. I całe szczęście. Bez jego tragikomicznego talentu świat filmowy byłby dużo uboższy...
Caddyshack, Ghostbusters, Groundhog Day, Broken Flowers czy Lost in Translation to tylko kilka tytułów z bogatej filmografii Billa Murraya, który w ciągu niemal pół wieku zagrał w 60 produkcjach. I pewnie byłoby ich więcej, gdyby nie to, że tak trudno się z nim skontaktować. Aktor nie ma bowiem agenta, a wiadomości z automatycznej sekretarki odsłuchuje raz na kilka tygodni. Poza tym z czasem stał się wybredny przy wyborze ról. Obecnie kieruje się zasadą przyjemności – chce pracować z ludźmi, których lubi, na luzie i w pięknych miejscach. Jak sam mówi: – Próbuję cieszyć się każdą chwilą.
Reżyser jednego z filmów, w którym zagrał Murray, celnie zdefiniował aktora: – Całe życie Billa odbywa się tu i teraz. Nie przejmuje się tym, co stało się przed chwilą. Nie myśli o tym, co zdarzy się za moment. Nigdy nie kupuje nawet biletu w dwie strony – sam decyduje, kiedy będzie miał ochotę wrócić do domu. Wolność ponad wszystko.
Niedoszły lekarz
Bill Murray urodził się 21 września 1950 roku w Evanston na przedmieściach Chicago w rodzinie o irlandzkich korzeniach. Ojciec Billa, Edward Murray, sprzedawał drewno, jego matka, Lucille Doyle, sprzątała i wychowywała dzieci. Bill miał ośmioro rodzeństwa. Trzej jego braci – Brian, John i Joel – również zostali aktorami, a jedna z sióstr – zakonnicą.
Od dzieciństwa przyszły gwiazdor chodził na mecze miejscowej drużyny bejsbolowej. A ponieważ rodzina była ultrakatolicka – w każdą niedzielę i święta do kościoła. Lucillle Murray chciała, by każde z dzieci miało konkretny zawód. Ponieważ najstarszy syn już wybrał aktorstwo, Bill postanowił pójść na medycynę. W 1970 roku, w dniu swoich 20. urodzin został złapany na lotnisku z ponad czterema kilogramami marihuany. Sprawdzono jego bagaż, bo… zażartował, że ma przy sobie bombę. Konsekwencją było relegowanie go z uczelni. Wtedy starszy brat, Brian, podpowiedział mu, żeby został, podobnie jak on, aktorem.
Bill trafił do znanego wówczas teatru „Second City”. W jednym z wywiadów wspominał ten czas jako najlepszą szkołę aktorstwa: – W tym teatrze fajne było to, że graliśmy dla ludzi, którzy przyszli się napić. Wystarczyło rozpiąć koszulę, żeby ich rozśmieszyć. Ale była to niezła szkoła improwizacji.
W wieku 24 lat Murray przeprowadził się do Nowego Jorku, gdzie John Belushi zatrudnił go na Off-Broadwayu w scenicznej adaptacji programu radiowych komików The National Lampoon Radio Hour. Występ Murraya został zauważony przez branżę i w 1976 roku aktor zastąpił Chevy’ego Chase’a w drugim sezonie emitowanego przez NBC show Saturday Night Live. Sprawdził się znakomicie i został zatrudniony na kolejne trzy sezony. Rola w głośnym show przyniosła mu nominację do nagrody Emmy, popularność i stała się przepustką do kariery filmowej.
Meatballs i woda sodowa
Na wielkim ekranie zadebiutował tuż przed trzydziestką, w 1979 roku w filmie Meatballs Ivana Reitmana. Już wtedy aktor pokazał swoje podejście do zawodu. Po pierwsze, nie zamierzał poświęcać lata na siedzenie na planie jakiegoś tam filmu – wolał odpocząć od SNL i grać w golfa. Dopiero John Belushi przekonał go, że to świetny projekt. Murray podpisał kontrakt dzień przed rozpoczęciem zdjęć. Scenariusz ledwie przekartkował, by improwizować na planie. Film odniósł jednak spektakularny sukces, a Bill stał się najbardziej poszukiwanym aktorem komediowym.
Inny aktor zapewne kułby żelazo póki gorące, tymczasem Bill Murray… zniknął. Wyjechał z rodziną do Paryża. Zapisał się na Sorbonę, a w wolnym czasie chodził do kina. Dopiero Harold Ramis, z którym aktor zdążył się zaprzyjaźnić na planie, ściągnął go do Hollywood, gdyż właśnie zaczął swój reżyserski debiut Ghostbusters. Udział w tym projekcie był przełomowy dla aktorskiej kariery Murraya. Film bił rekordy popularności i okazał się największym komediowym sukcesem lat 80. Krytycy docenili efektowne połączenie komedii, kina akcji i horroru.
Szczególną uwagę zwrócono na Murraya, który początkowo nie miał nawet znaleźć się w obsadzie. Ramis uznał jednak, że jego komedia bez udziału jego najśmieszniejszego przyjaciela nie ma sensu. Niestety, po sukcesie filmu woda sodowa uderzyła Billowi do głowy. Na planach filmowych zaczął pozwalać sobie na coraz więcej. Po latach bez cienia skruchy przyznał: – Wtedy zdałem sobie sprawę, że będę sławny i bogaty. Nie tylko przychodziłem do pracy nie w humorze, ale też mocno spóźniony. Wiedziałem, że mogę się spóźniać już zawsze, do końca życia.
Trudny we współpracy
Z Billem trudno się skontaktować, a co dopiero namówić go na udział w filmie. Aktor od wielu lat nie ma nawet swojego agenta. To dziwne, zważywszy, że aktorstwo to kapryśny zawód. Castingowcy, producenci czy reżyserzy, którzy chcą zatrudnić Billa Murraya, nagrywają się na automatyczną sekretarkę. Niestety, aktor przyznaje, że odsłuchuje wiadomości raz na kilka tygodni albo rzadziej. Trzeba być mocno zdeterminowanym, jak chociażby Theodore Melfi, autor filmu St. Vincent, który uparł się, że to Murray ma zagrać główną rolę w jego filmie. Ponieważ Bill miesiącami nie oddzwaniał, Melfi dotarł do jego prawnika i za jego pośrednictwem panowie się umówili. Udało się.
Są jednak tacy twórcy, którym Murray ufa bezgranicznie i zrobi z nimi każdy projekt. To Jim Jarmusch, Wes Anderson i Sofia Coppola. Odnosząc się do opinii „aktora trudnego we współpracy”, Murray powiedział kiedyś: – To opinia ludzi, z którymi nie lubiłem pracować, tych, którzy nie wiedzą, jak pracować albo w ogóle nie wiedzą, czym jest praca. Ludzie myślą, że jeśli mają władzę, mogą traktować cię jak dyktatorzy – i z tym zawsze miałem problem. Jim, Wes i Sofia wiedzą, co znaczy praca i rozumieją, jak powinno się traktować ludzi.
Współpraca z Jarmuschem zaczęła się od planu filmu Coffee and Cigarettes. Potem były kolejne tytuły: The Limits of Control oraz Broken Flowers. Ostatni ich wspólny film to komediowy horror Truposze nie umierają. Z Wesem Andersonem współpracował m.in. przy The Bottle Rocket, a teraz panowie pracują nad ich dziesiątym wspólnym filmem Asteroid City. Sofii Coppoli aktor zawdzięcza zaś swoją pierwszą i jedyną (póki co) nominację do Oscara i statuetkę Złotego Globu, za obraz Lost in Translation (2003 rok). Rola Boba Harrisa, zapomnianego i zblazowanego gwiazdora, została napisana jakby specjalnie dla niego. Była idealnym komentarzem do życia Murraya.
Czarna dziura
Trzeba przyznać, że oprócz nagród, uznania widzów i krytyki Murray zawdzięcza Coppoli również wydobycie z czarnej aktorskiej dziury, do której wpadł zresztą na własne życzenia. Wszystko zaczęło się na planie Groundhog Day („Dzień świstaka”). Murray grał w nim sarkastycznego i zadufanego w sobie prezentera pogody, Phila Connorsa, który wciąż na nowo przeżywa ten sam dzień, by stopniowo odkrywać, co tak naprawdę jest w życiu ważne. Aktor był wówczas w trakcie rozwodu ze swoją pierwszą żoną, Margaret Kelley, i mocno dawał się we znaki członkom ekipy filmowej.
Ramis tak to wspominał: – Bill był niemiły, złośliwy i nie dało się do niego dotrzeć. Ciągle spóźniał się na plan. Trzeba było mówić do niego jak do dziecka. Musiało być znacznie gorzej, gdyż po premierze panowie zerwali ze sobą kontakt na ponad dwie dekady! Pogodzili się dopiero w 2014 roku tuż przed śmiercią Ramisa.
Dzień świstaka okazał się jednak sukcesem. W samych Stanach Zjednoczonych zarobił ponad 70 milionów dolarów i miał dobre recenzje. Niestety kolejne produkcje, w których Murray brał udział – już niekoniecznie. Ponadto łatka „trudnego aktora” poszła w świat i mało kto chciał pracować z Murrayem, który a to rzucił popielniczką w kolegę z planu (Richard Dreyfus), a to popchnął do jeziora producentkę Aniołków Charliego. Trwało to dekadę i gdyby nie determinacja Sofii Coppoli, potrwałoby i dłużej. Zresztą i ona do końca nie była pewna, czy ten projekt się uda.
W rozmowie z Daily Beast reżyserka wyznała: „Wyruszyliśmy do Japonii nie wiedząc, czy Bill się zjawi; nie zdradził nam nawet, którym samolotem przyleciał. Kosztowało nas to wiele nerwów, ale ostatecznie przybył tuż przed rozpoczęciem zdjęć”.
Co ciekawe, za swoją najlepszą rolę Murray uważa występ u Jima Jarmuscha w Broken Flowers (2005). W filmie wcielił się w postać Dona Johnstona, podstarzałego playboya, który dowiaduje się, że przed dwudziestu laty został ojcem, i wyrusza na poszukiwanie swojego syna i matki dziecka. Po premierze aktor zaczął wątpić, czy kiedykolwiek jeszcze uda mu się stworzyć równie udaną kreację i chciał nawet porzucić zawód. Na szczęście ktoś mu to wybił z głowy.
Niewierny mąż i zakręcony przyjaciel
Bill Murray ma za sobą dwa małżeństwa zakończone rozwodami. Pierwszą jego żoną była szkolna koleżanka, Margaret Kelly, z którą wziął ślub w 1980 roku. Margaret urodziła mu dwóch synów – Homera (1982) i Luke’a (1985). Ich małżeństwo przetrwało 13 lat i zakończyło się w 1994 roku głośnym rozwodem. Powodem rozstania był romans Murraya z kostiumografką, Jennifer Butler.
Poznali się w 1988 roku na planie Scrooged. W 1993 roku, jeszcze w czasie małżeństwa z Margaret, parze urodził się pierwszy syn, Caleb. Rok po rozwodzie z pierwszą żoną, Murray kolejny raz został ojcem – tym razem Jacksona. W 1997 roku, Bill i Jennifer, po narodzinach trzeciego syna, Coopera, wzięli ślub, a w 2001 roku urodził się ich czwarty syn, Lincoln. Niestety, to małżeństwo nie przetrwało nawet dekady. Rozwód pary, orzeczony w 2008 roku, był burzliwy acz krótki.
Jennifer Butler Murray twierdziła, że Bill jest uzależniony od seksu, trawy i alkoholu. Wystąpiła nawet o zakaz zbliżania się, oskarżając aktora, że ją zdradzał, bił i znęcał się nad nią. Rzekomo zdarzyło jej się usłyszeć, że chociaż dostała w twarz, „miała szczęście, że jej nie zabił”. Być może coś w tym było, skoro Jennifer wyprowadziła się z ich wspólnego domu dwa lata wcześniej. Ponadto to jej sąd przyznał pełną opiekę nad czwórką dzieci oraz prawo do rodzinnego domu, a Murrayowi zasądził konkretne alimenty. Jennifer zmarła w styczniu ubiegłego roku, w wieku 57 lat.
Murray, jak widać, był słabym mężem. Zresztą przyjacielem też jest dość specyficznym. Kiedy w 1982 roku, w wieku zaledwie 33 lat zmarł John Belushi, Murray ułożył mowę pogrzebową, w której wymienił wszystkie najgorsze cechy zmarłego, a potem zorganizował wielkie pośmiertne party. Jednak jego przyjaciel z planu Groundhog Day, Dan Aykrod uważa, że Murray jest niezwykle charyzmatyczny. – To jeden z najbardziej magnetycznych ludzi, jakich znam – powiedział. To on nadał mu ksywkę Murragan (z połączenia słowa „huragan” z nazwiskiem).
Murray jest bowiem nieźle zakręcony i niezwykle spontaniczny. W Charleston trafił kiedyś na ślubną sesję zdjęciową pewnej pary. Postanowił, że dołączy do nich, dzięki czemu młodzi mają niezapomnianą pamiątkę. Innym razem niezaproszony wdarł się na prywatne karaoke, na którym wykonał jeden z kawałków Elvisa Presleya i wyszedł. W jednym z barów w Austin całą noc serwował gościom drinki, a w Sztokholmie ukradł wózek golfowy i pojechał nim prosto do jednego z klubów. Pamiętaj więc, czytelniku, jeśli kiedyś trafisz na imprezę, na której naczynia będzie zmywał gość podobny do Billa Murraya – wcale nie jest wykluczone, że to właśnie on.
Małgorzata Matuszewska