Polacy w Polsce mówią, jak pomagają braciom i siostrom z Ukrainy
Wojna. Dopóki jest daleko, wzbudza gniew, że w XXI wieku takie rzeczy mają miejsce. Oglądamy relacje na ekranach telewizorów, śledzimy wieści w internecie, słuchamy wiadomości, które płyną z różnych komunikatorów. Ale przecież mamy swoje życie. Pracę, obowiązki domowe, zwykłe życiowe troski. Tymczasem wojna jest tuż za drzwiami. Dotyka także nas. Polacy w Polsce mówią nam, jak pomagają braciom i siostrom z Ukrainy.
Wewnętrzna potrzeba pomocy
– Polska staje przed obliczem próby solidarności, ale wielkie słowa zostawiamy politykom – mówi Magdalena Załuska z Warszawy, właścicielka pięciu przedszkoli w Dzielnicy Białołęka i firmy cateringowej. Nie ma żadnych rodzinnych koligacji z Ukrainą. W Przemyślu była już jednak z pomocą w drugim dniu konfliktu, słusznie przypuszczając, że uchodźcom przyda się każde wsparcie. – Wynajęliśmy za własne pieniądze dwa autokary dla tych, którzy przekroczyli granicę. W pierwszym do Polski wyjechali afroamerykańscy studenci, którzy później znaleźli schronienie w Piasecznie. Studiowali w Ukrainie głównie medycynę. W drugim do Polski przewieziono matki z dziećmi. Kiedy podejmowałam decyzję o wyjeździe na granicę, miałam proste przesłanie. To była wewnętrzna potrzeba pomocy. W tamtą stronę zawieźliśmy dary. Wcześniej zrobiliśmy rozeznanie, gdzie mogą być ewentualne noclegi w Polsce. Duże wsparcie okazali nam znajomi, przyjaciele, rodzice dzieci z naszych przedszkoli.
Jestem uznawana za silną kobietę, ale tam, na granicy, dosłownie rozpłynęłam się. Widziałam przerażone kobiety, które wyrwane z normalnego życia uginały się pod strachem o życie swoich dzieci, mężów, braci, ojców. I swoje. Tego się nie da opisać słowami. A przecież to była dopiero druga doba inwazji na Ukrainę! W ich oczach widziałam smutek, tuliły w ramionach dzieci, płakały… Kobiety znalazły opiekuńcze domy w Warszawie, część przewieziono do Łodzi, kilka wyjechało poza granice Polski. Nie ustajemy w pomocy. Kolejny transport na Ukrainę to bus z opatrunkami, lekami przeciwbólowymi, ciepłymi ubraniami, kocami, kurtkami bojowymi, lornetkami, latarkami i jedzeniem instant. Mamy na granicy współpracującego z nami pana z Ukrainy, który koordynuje potrzeby. Z polskiej strony współpracujemy z burmistrzem Białołęki – relacjonuje nam warszawianka.
W pięciu przedszkolach w dzielnicy Białołęka, których pani Magda jest właścicielką, przyjęto już 32 ukraińskich dzieci. Za pobyt ukraińskiego dziecka przedszkola nie pobierają opłaty.
– Poszukujemy pań z Ukrainy do pracy. Myślę, że tym dzieciaczkom będzie raźniej, jeśli ich „ciocie” będą mówić w ich języku. Zresztą już wcześniej mieliśmy wśród pracownic wiele pań z Ukrainy. Dzieci różnie się asymilują. Niektóre są zastraszone, wiele przeżyły. Każde dziecko traktujemy indywidualnie. Ale jest wiele przypadków, że przedszkolacy i ci z Polski, i z Ukrainy, świetnie się dogadują – mówi Magdalena Załuska.
W moim domu Ukraina zawsze była obecna
– Moja mama pochodziła z okolic Łucka – mówi Katarzyna Głowacka z Warszawy. – Dopiero jako dorosła osoba zaczęłam pasjonować się historią rodziny, skomplikowaną, niełatwą, bo i czasy były trudne. Mama wiele nie mówiła, ale zawsze z sentymentem wracała do zapamiętanych z tamtych czasów osób. Kiedy byłam dzieckiem, pojechałyśmy na Ukrainę. To były lata siedemdziesiąte ubiegłego wieku. W Przemyślu przekroczyłyśmy granicę. Mama, moja starsza siostra i ja. Potem była podróż z lwowskiego dworca do Łucka, autobusem. Podczas jednego z postojów, pamiętam, otoczyły nas dzieci i prosiły o gumy do żucia, na szczęście miałyśmy ich kilka. Dla nas, już otwartych na te „zdobycze nowoczesności”, był to szok, ale potem było już … tylko ciekawiej. Rodzina tak gościnna, tak ciepła! W Łucku ciekawiło nas wszystko. Architektura, szerokie ulice, budynki użyteczności publicznej, parki, teatry. Ale też beczkowozy z kwasem chlebowym. Dla nas coś zupełnie nieznanego. W sklepach mięso sprzedawane nie na kotlety, tylko na kilogramy i to raczej, jak pamiętam, mama określała „rąbanką”. Za to myśmy z siostrą buszowały w domach towarowych. Siostra kupiła pierwszą w życiu rakietę tenisową i kolekcję płyt Czajkowskiego i Beethovena. Coś u nas wówczas niedostępnego. Byłam potem na Ukrainie jeszcze raz. Już sama. Dlaczego o tym mówię? Bo czuję sentyment do tych stron – opowiada Katarzyna.
Niestety, po latach kontakt z rodziną zerwał się. Nie tak od razu. Było kilka listów, a nawet telefonów. – Rodzice zmarli, wtedy próbowałam się dodzwonić do jedynej cioci, z którą wcześniej miałam kontakt. To jedyna osoba, którą miałyśmy w Łucku. Są jeszcze krewni w Kijowie. Ale tam nie mam adresu. Natomiast ciocia mieszkała w Łucku przy ulicy Moskiewskiej. Szukam sposobu, żeby do niej dotrzeć, żeby jakoś pomóc. Ciocia może mieć teraz około siedemdziesięciu lat. Niestety, telefon milczy, na listy nikt nie odpowiada. Sądzę, że ulica nazywa się już inaczej, szukam w internecie, próbuję na różnych grupach. Wysłałabym paczkę z pomocą, być może jej potrzebuje. Łuck jest jeszcze bezpieczny, ale jak długo to potrwa? – pyta retorycznie Katarzyna Głowacka.
Nigdy nie widziałam tak zapłakanych oczu
– To był przypadek – mówi Agata Kubacka z Włocławka. – W sklepie spożywczym spotkałam dwóch młodych mężczyzn, mówiących po ukraińsku. Dogadaliśmy się w ostateczności po polsku, bo znają język. Zapytałam, czy potrzebują pomocy. Okazało się, że pracują od lat we Włocławku, mają tutaj swoje lokum. Pod ich opiekę trafiły dwie kobiety z dziećmi. Dzieci pochorowały się, więc zaproponowałam pomoc lekarską. I tak poznałam Ludę. Nigdy nie widziałam tak zapłakanych oczu. Zostawiła w Charkowie całe swoje dotychczasowe życie, to się w tych oczach odbijało. Sama jestem mamą i gdy zobaczyłam synka w jej objęciach, obie płakałyśmy, serce mi pękło! Kto zgotował takie piekło ludziom!
Agata zorganizowała pomoc zaprzyjaźnionej lekarki. Wraz z trzema koleżankami z nieformalnej grupy „Matki Pomagajki” już wcześniej zaczęły zbiórki dla uchodźców i to z dużym powodzeniem. Na razie jednak pozostańmy przy Ludzie z Charkowa i pomocy dla jej synka. Agata zapewnia, że synek Ludy zdrowieje, lekarka jest dobrej myśli, ale młoda kobieta jest zdruzgotana. – Nie przestaje myśleć o tym, że zostawiła w Charkowie najbliższych. Uciekła jedynie z paszportem. Tłumaczę jej, że powinna cieszyć się, że żyje, że ma przy sobie dziecko, ale ludzie mają różną odporność na stres – mówi Agata. – Każda rozmowa kończy się tym, że obie płaczemy. Dlatego tak bardzo chcę jej pomóc.
– Porozumiewamy się po angielsku, bo Luda nie zna polskiego – mówi Agata. – Jako matki i żony rozumiemy się jednak doskonale. Płacz nie zna granic… Nie potrzebuje słownika. Tak samo płaczą matki na wszystkich kontynentach, gdy w grę wchodzi spokój ich bliskich.
Agata zorganizowała dla Ludy pomoc tłumaczki Olgi, dzwonią do konsulatu, do organizacji pomocowych. Luda ma rodzinę (ze strony męża, który walczy w Ukrainie) w Kolorado w USA. Rodzina jest tam legalnie. – Boże spraw, żeby mogła się tam dostać – mówi Agata. Próbują szukać pomocy w tej sprawie.
– Dlaczego pomagam? – Bo jestem społecznicą – mówi Agata. – No i moja bratowa jest Ukrainką. Ale to tak naprawdę jest bez znaczenia. Każdemu trzeba pomóc. To nie jest własny interes. Wie pani, kilka dni temu mój mąż był u dentysty. Zna nas, wie, że pomagamy uchodźcom. Nie chciał wziąć pieniędzy za wizytę. Powiedział: – Daj Agacie na Ukrainę…
„Matki Pomagajki” też potrafią
Maja Rychlewska mieszka w Brześciu Kujawskim. To małe miasto niedaleko Włocławka, w centrum Polski. – Niewielka społeczność, ale też staramy się pomagać – mówi mama nastoletniej niepełnosprawnej Natalki. – Sama wiem, co znaczy borykać się z chorobą dziecka i potrzebami, które często przerastają nasze możliwości. Nie jesteśmy żadną organizacją, mamy tylko stronę na Facebooku. Działamy tak naprawdę w trójkę: Agata, Olga i ja. Ale co znaczy siła kobiet! – mówi Maja, zaangażowana w wiele akcji pomocowych.
Pierwszą pomoc, którą bez wahania zorganizowały, była zbiórka artykułów dla uchodźców – kobiet i ich dzieci z Ukrainy do Lubieszewa, gdzie w tamtejszym hotelu przygotowano im miejsce pobytu. – Zebrałyśmy artykuły spożywcze i odzież. Polecono nam parafię św. Stanisława we Włocławku i życzliwego proboszcza, i to był szczęśliwy traf. Tam zorganizowaliśmy tak zbiórkę, jak i transport busów na granicę z Ukrainą, oczywiście przy pomocy wielu, wielu ludzi dobrej woli. Dzisiaj, widząc ogrom potrzeb, nie zaprzestajemy starań. Mam jednak świadomość, że to naprawdę dopiero początek. Jednocześnie organizujemy pomoc dla rodzin potrzebujących w naszym środowisku. Wojna to straszne doświadczenie. Oby starczyło nam sił. Nam wszystkim…
Jolanta Wojciechowska
Od Redakcji:
Autorka jest niezależną dziennikarką mieszkającą w Polsce i USA.