REKLAMA

REKLAMA

0,00 USD

Brak produktów w koszyku.

Ogłoszenia(773) 763-3343

Strona głównaKultura i RozrywkaByć sobą = być kimś

Być sobą = być kimś

-

Grota w Lascaux. Jakiś człowiek maluje bizony, a drugi – przyglądając się temu procesowi – ciężko wzdycha: – Ech, artyści, wszędzie artyści, a nam przecież inżynierów trzeba!

To ulubiony rysunek Voytka Glinkowskiego. Artysty malarza. On także oddaje rys jego charakteru – wrażliwego, ale zaprawionego kpiną.

– Są w życiu rzeczy stokrotnie ważniejsze niż sztuka. Możemy bez niej żyć. Świat bez artystów spokojnie może się obyć. Jeśli mamy już wszystko inne, wtedy przydałaby się sztuka.

I – żeby jasność była – sztuką nie jest to, co się komu podoba! Piękne nie jest to, co się komu podoba! Stanowczo protestuję przeciwko takiemu podejściu!
Można przez chwilę nabrać wszystkich, można zawsze nabierać niektórych, ale zawsze i wszystkich nigdy się nie nabierze!

Swego czasu kilkoro fachowców rozjechało się w różne części świata, i co za tym idzie, różne kultury, w poszukiwaniu i chęci określenia synonimu piękna. I cóż się okazało? W każdym badanym rejonie świata kanon piękna był i jest ten sam, i zawiera się w jednym – s y m e t r i a. W sztuce oznacza to balans, równowagę. A w malarstwie – żeby jeszcze bardziej ukonkretnić – na przykład poszukiwanie ilości i jakości czerwieni, która w prawym rogu musi zrównoważyć występującą w lewym rogu plamę fioletu.

A wszystko to musi być zawarte w czterech narożnikach płótna, czyli nowego wszechświata tworzonego przez artystę.

Poza narożnikami płótna nie ma już nic.
Kiedy był uczniem sportowej szkoły podstawowej, postanowił zostać mistrzem świata w kolarstwie. Kiedy to marzenie odeszło w siną dal wraz z pobytem w szpitalu i założeniem ponad trzydziestu szwów, odszedł też w siną dal pomysł na siebie. Poszedł więc do wybranej przez mamę szkoły średniej – łódzkiego Technikum Łączności, kierunek elektronika.

– Jestem przekonany, że byłem najgorszym uczniem w historii tej szkoły – śmieje się Voytek. – Interesował mnie język polski i historia, natomiast reszta była koszmarem. Nie wiedzieć czemu w III klasie wziąłem się za historię sztuki, której w tej szkole przecież nie było. Czytałem co się tylko dało.
Skutecznie czytał – wygrał wojewódzką olimpiadę historii sztuki, na ogólnopolskim finale dostał wyróżnienie. Nikomu się ani z tych zainteresowań, ani z wygranych nie zwierzył, a żeby pojechać na finały do Warszawy, zwiał ze szkoły. Na wieńczącym zakończenie roku szkolnego apelu dyrektor przeczytał list z Ministerstwa Edukacji Narodowej, gratulujący rodzicom syna, a dyrekcji technikum tak wybitnego i zdolnego ucznia.

– Moi szkolni koledzy w przekonaniu, że to żart, gruchnęli śmiechem, mama szturchnęła mnie i przerażonym szeptem zapytała, co znowu wymyśliłem.
A dyrektorowi nie pozostało nic innego jak uznanie, że minister ma zawsze rację. I zostałem tak zwaną „świętą krową”, co było bardzo wygodne.
Pełen niewiary w siebie złożył wymagane dokumenty do Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Łodzi (dzisiaj ASP). I dostał się.

Pierwsze dwa i pół roku miał ciągłe poczucie niepewności, następne lata to stąpanie po coraz tward-szym gruncie. Zawdzięcza to swoim kilku profesorom: Stanisławowi Łabęckiemu, Jackowi Bigoszewskiemu, Stanisławowi Łobodzińskiemu i Norbertowi Zawiszy.

Jest jedynym z czternastoosobowego roku, bo tyle osób wyszło wówczas z Wydziału Malarstwa i Grafiki łódzkiej szkoły, który z malarstwa żyje.
– W tamtych czasach mieliśmy w Polsce wielkie szczęście, że naszymi profesorami byli prawdziwi artyści. I nieważne, że niektórzy z nich mieli legitymacje partyjne i zostawali rektorami, bo za tą dość wstydliwą legitymacją ciągle stał artysta. W Ameryce etatowym nauczycielem zostaje człowiek, który nie radzi sobie na rynku, bo ten, który sobie radzi, nie ma czasu na szkolną codzienność.

Ja sam – kiedy już złapałem mojego Pana Boga za nogawkę i zacząłem tutaj z malarstwa żyć – malowałem po osiemnaście godzin dziennie. Siedem dużych galerii wołało o obrazy. Zacząłem szukać pretekstu, który pozwoli mi choć na trochę odejść od tego szaleństwa. I pojawiła się szkoła. Na jeden dzień w tygodniu musiałem opuścić pracownię.

Moi studenci czasami wyskakują z zajęć płacząc, bo nie rozumieją, co mówię i co pokazuję. A ja nie mówię nic innego niż to, czego sam się nauczyłem i co dostałem od moich profesorów. Pamiętam zajęcia z profesorem Łobodzińskim od kompozycji; cudowny człowiek, ponad dwadzieścia lat temu mówił rzeczy proste, a my siedzieliśmy z wytrzeszczem oczu, bo nie rozumieliśmy, o czym on do nas…

Historia zatacza koło.
Nie można nauczyć człowieka malować. Można tylko nauczyć go patrzeć i widzieć, bo sztuka to umiejetność obserwacji. Jest w głowie a nie w rękach!
Ludzie myślą, że mają przed sobą białą ścianę, a przecież tam jest tyle kolorów! Pokazuję paluchem, a oni ciągle odpychają od siebie informację, która tam jest! Patrzeć, to skierować wzrok w poszukiwaniu tego co jest.
A widzieć, to coś zobaczyć. I przyjąć.

Kilkanaście lat temu wziął udział w Operacji Żagiel. Przypłynął do Nowego Jorku, zszedł z jachtu, żeby przyjrzeć się miastu. I został.
Postanowił żyć z malarstwa. Albo wracać.
– Trzeba być upartym. Kiedy człowiek młody, obok albo zamiast uporu pojawia się arogancja – teraz ja! Może to i dobrze.

Nie było łatwo, manna nie spadała z nieba, a drzwi galerii nie stały otworem przed artystą z Polski. Ale artysta z Polski postawił wszystko na jedną kartę.
– Malowałem, malowałem i malowałem. Chodziłem od galerii do galerii. Miesiącami. Dzień w dzień. Bez skutku. Wreszcie zabrakło mi środków do życia. Ponad pół roku byłem bezdomny z wszystkimi tego stanu konsekwencjami. I przecież nie było tak, że nie mogłem znaleźć pracy. Mogłem. Ale bałem się, jakże ja się bałem, że jeżeli odejdę od zawodu, znajdę sobie jakąkolwiek pracę, która da mi dach nad głową i codzienne jedzenie, to utonę w tym drobnym poczuciu bezpieczeństwa i bedę się jeszcze bardziej bał stracić je, więc do malarstwa już nigdy nie wrócę.

Aż któregoś dnia jedna z galerii – po kolejnej w niej bytności – przyjęła dwie prace. Kilka tygodni później odbywały się Międzynarodowe Targi Sztuki Art Expo w Javits Center w Nowym Jorku, na których ta sama galeria wystawiła już pięć jego prac, a w trakcie trwania targów przyjęła zamówienia na… trzydzieści obrazów autorstwa Voytka Glinkowskiego. Zamówienia popłynęły z kilku miejsc w Kalifornii, z Waszyngtonu, Bostonu.

Nagle pojawiły się pieniądze i mnóstwo pracy.
– Zaakceptowano moje malarstwo takie, jakie było, bez żądań.
Sztuka, galerie, to nie tylko duchowe i estetyczne przeżycia, to twardy interes. Galerie muszą płacić rachunki, często bardzo wysokie, więc wymagają tego, czego wymagają ich klienci. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że nie muszę naginać się, podporządkowywać, że biorą to, co ja wymyślę. Wiele razy brałem od życia w skórę, ale też mogę spokojnie powiedzieć, że jestem szczęściarzem. Dzisiaj mam dokładnie tyle, ile mieć potrzebuję, wystarczająco. Nie mam na co narzekać. Modlę się do Najwyższego, żeby to się nie zmieniło.
Powodem powstawania obrazów Voytka (tak pisanym imieniem podpisuje swoje prace) jest światło, czyli kolor. Do przedstawienia koloru używa różnych form – pejzaże, kwiaty, drzewa, figury, martwa natura.

– Gdyby chcieć wesprzeć się teatralną nomenklaturą – scena to płótno zawarte w ramach, forma to scenografia, aktorzy zaś to światło, kolor.
Lwia część obrazów, które namalowałem, wzięła się z chęci sprawdzenia i pokazania pewnych układów kolorystycznych.
W naszej historii są sprawy, które mną wstrząsają. Ludzie żyją tak długo, jak długo zachowujemy o nich pamięć. Chcę pamiętać o ofiarach rzezi katyńskiej. To jeden z niewielu obrazów, których pierwotnym podłożem jest temat, a nie kolor i kompozycja. Zastanawiałem się, jak zachować na płótnie pamięć o tamtych ludziach, żeby nie stawiać pomnika, nie przesadzić, nie „przegadać” tak ważnej i bolesnej sprawy. Wiedziałem jedno – im mniej, tym więcej.
W poczuciu obowiązku zachowania prawdy historycznej przejrzał kilkadziesiąt zdjęć okolic Katynia. Namalował dorzecze Dniepru – pół kilometra od jednego z tamtejszych dawnych obozów i około kilometr od katyńskich grobów.
– Zastanawiałem się, jak zagospodarować, jak zakomponować ponad dwa i pół metra kwadratowego płótna, żeby kompozycja miała swoją dynamikę i dramaturgię. Żeby nie stworzyć kompozycji statycznej, uciekamy od geometrycznego środka powierzchni, na której pracujemy. Ale w tym przypadku postanowiłem jednak wyjść od centrum krzyżem, balansując jego agresywność żółtą plamą, która ściąga nasze widzenie na lewą stronę obrazu.
Obraz Voytka Glinkowskiego zatytułowany „Ofiarom Katynia” został zaprezentowany, wśród innych jego prac malarskich i rysunków, na niedawnej wystawie „Figury i Kwiaty” w Glencoe.

Dwa, może trzy lata temu, na aukcji prac ofiarowanych przez chicagowskich artystów na rzecz Joanny Dajnowiec (dzisiaj już ś.p.), która odbywała się w Sali Głównej Muzeum Polskiego, zwróciło moją uwagę duże płótno obleczone w kolory jak ze snu. Zapytałam, czyja to praca.

Odpowiedziano: Voytka. Niedługo później zobaczyłam człowieka z włosami niczym przemieszana sól z pieprzem i wielkimi błękitnymi oczami, w długim czarnym płaszczu, przyglądającego się pracom innych. Kiedy chciałam zagadać, jego już nie było. Minął rok. Art Gallery Kafe, nie pamiętam już czyja wystawa, pod ścianą obrazów czy zdjęć czarny płaszcz, na którego szczycie… sól z pieprzem.

– Marzy mi się Salon Sztuki Polskiej. Jestem gotów walczyć wszystkimi dostępnymi środkami z bylejakością. Publiczność trzeba kształcić, a nie mamić.
Jest bezwzględny, jeżeli chodzi o sztukę. Potrafi zwrócić studentowi pieniądze i podziękować za udział w następnych zajęciach, jeżeli czuje, że „z tej mąki chleba nie będzie”.

Zbliżała się aukcja na rzecz Anny Wuszter. Zadzwoniłam z pytaniem, czy włączy się. – Przyjedź – powiedział, bo nie mogę odejść od sztalugi; światło jeszcze dobre (maluje tylko przy dziennym świetle).
Przyjechałam po jeden obraz. Wyszłam z… trzema. – Co ci po jednym, skoro dziewczyna musi mnóstwo pieniędzy na operację zebrać?
Sól z pieprzem.

Po ponad dwudziestu latach wrócił do marzeń związanych z kolarstwem. Także z nartami, tenisem. Trenuje jak zawodowiec. Nagrywa działania mistrzów, by później odtwarzać je wielokrotnie w zwolnionym tempie i podpatrywać, jak działają najlepsi.

I został wicemistrzem stanu Illinois (kat.4), zajął II miejsce w Mistrzostwach Ameryki w kryterium Downers Grove (kat.30+), brązowy medal w Drużynowych Mistrzostwach Świata ABR w kolarstwie (kat.open).
– Moja babcia mawiała: W życiu najlepiej jest być sobą. Ale, kochaniutki, jeśli chcesz być sobą, to lepiej bądź kimś.
Ewa Uszpolewicz

REKLAMA

2090909943 views

REKLAMA

2090910243 views

REKLAMA

2092706703 views

REKLAMA

2090910526 views

REKLAMA

2090910672 views

REKLAMA

2090910816 views