Wprawdzie organizuje się kolejne wybory, do władzy dochodzą różne ekipy, raz prawica, raz lewica. Sejm przeprowadza debaty, uchwala ustawy, raz sprzyjającej jednej, raz drugiej stronie sceny politycznej, ale faktyczną władze sprawuje tajemnicze "drugie dno".
Jest to rozgałęziona siatka celowo zagmatwanych, bo przeto trudniej wykrywalnych tajnych powiązań krajowych, regionalnych i lokalnych polityków z bossami grup przestępczych oraz różnymi sitwami rodzinnotowarzyskimi. Wybuchające co jakiś czas afery ale głównie wtedy, gdy ktoś zostaje złapany na gorącym uczynku są zaledwie czubkiem góry lodowej. Jeśli w końcu ktoś czasami idzie siedzieć, traktuje się to jako ryzyko zawodowe. Ponieważ chodzi w tym wszystkim o olbrzymie pieniądze, osób gotowych podjąć takie ryzyko nie brakuje.
Już afera Rywingate ujawniła koteryjne powiązania skorumpowanych rządów postkomuny ze światem niezbyt czystego, wielkiego biznesu. Przypomnijmy: z polecenia "grupy trzymającej władz" (prawdopodobnie premiera Leszka Millera lub ludzi do niego zbliżonych) producent filmowy Lew Rywin zaproponował Adamowi Michnikowi załatwienie ustawy medialnej po linii "Gazety Wyborczej" w zamian za łapówkę w wysokości $ 17,5). Ale dopiero badana obecnie afera Orlengate przynajmniej częściowo obnażyła udział w brudnych procederach polskich i zagranicznych (czytaj: rosyjskich) służb specjalnych.
Zdaniem opozycji, dzieje się tak, bo nie obcięto głowy hydrze komunistycznych, a następnie postkomunistycznych tajnych układów. Lustrację przeprowadzono nieudolnie, na ćwierćgwizdka. Nie rozliczono ani masakry na Wybrzeżu w 1970 r., ani stanu wojennego. Nie było ani dekomunizacji ani reprywatyzacji, czyli oddania prawowitym właścicielom majątków zrabowanych przez PRL. Była za to prywatyzacja, do której, dzięki wcześniejszym kontaktom i dużej przebiegłości łatwo się powkręcali niezdekomunizowani b. funkcjonariusze PZPR. Prywatyzacja, czyli faktyczne rozgrabianie majątku narodowego, umożliwiła licznym b. aparatczykom, tajnym agentom i innym członkom reżimowych struktur pouwijanie sobie ciepłych gniazdek w strukturach prywatyzacyjnych, w przetargach, procedurach upadłościowych, w zarządach nowych spółek i banków.
Prawie wszystko, co się dziś niedobrego w tej sferze dzieje, ma swoje źródło w owym grzechu zaniechania, w nieprzeprowadzeniu porządnej dekomunizacji. Trudno było się spodziewać, że po powstaniu rządu Mazowieckiego PZPRowcy powstaną, przeproszą i odejdą raz na zawsze w siną dal. W rzeczywistości z jeszcze większą zawziętością ratował się kto mógł, najlepiej jak potrafił. Miała wówczas miejsce ostra naturalna selekcja. Starzy komuniści odeszli na emeryturę lub na tamten świat. Słabsi PZPRowcy, zahukani antykomunistyczną retoryką, którzy już nie mieli ochoty czy nerwów do dalszej szarpaniny, odeszli od polityki. Na placu boju pozostali najtwardsi, najbardziej zdeterminowani i bezwzględni, przebiegli, cyniczni gracze w stylu Millera i spółki, nastawionych nie tylko na przetrwanie, ale na ustawienie się w nowych realiach za wszelką cenę.
Mimo że jego postkomunistyczni towarzysze, aby uratować ostatnie strzępy wiarygodności firmującego jego skompromitowany rząd Sojuszu Lewicy Demokratycznej, zmusili go do ustąpienia ze stanowiska szefa SLD a następnie premiera, Miller stanął przed Sejmową Komisją śledczą bez krzty skruchy czy wstydu. "Jestem przedstawicielem lewicy o PZPRowskich korzeniach. Ludzie mojej formacji mogą chodzić w Polsce z podniesioną głową!" butnie oświadczył. Mimo trwającego ponad siedem godzin krzyżowego ognia często podchwytliwych pytań, nie tylko nie dał się wyprowadzić z równowagi, ale przeszedł do ataku i usiłował zdyskredytować przesłuchującą go komisję.
Komisja badała, czy to Miller kazał służbom specjalnym aresztować prezesa Orlenu Andrzeja Modrzejewskiego w lutym 2002 r. O to go publicznie oskarżył b. minister skarbu Wiesław Kaczmarek (i partyjny towarzysz Millera). Miller zapewnił, że z zatrzymaniem Modrzejewskiego nie miał nic wspólnego, nie wyrażał żadnych sugestii w tym kierunku i z nikim na ten temat nie rozmawiał. Dowiedział się o tym w dniu zatrzymania, ale dopiero wieczorem, od ówczesnego rzecznika rządu Michała Tobera. Jak na zahartowanego gracza przystało, Miller wytrwale odciągał uwagę od własnych grzeszków i atakował swoich inkwizytorów. Komisji zarzucił stronniczość, fanatyzm i próbę stania się nową superwładzą. Na pytania próbujące go powiązać z najbogatszym Polakiem, Janem Kulczykiem, Miller odparł, że ten za rządów prawicy dorobił się fortuny na prywatyzacjach, nie za jego premierostwa. Mafijne powiązania wystąpiły za czasów rządów AWS (obozu solidarnościowego), kiedy na tle porachunków gangsterskich zamordowany został minister sportu Jacek Dębski, butnie tłumaczył postkomunistyczny ekspremier. To za rządów AWS Orlen wyrzucił w błoto 50 milionów złotych (ok. $15 mln) na prawicową Telewizję Familijną, projekt politycznych przyjaciół solidarnościowców, który w końcu nigdy nie powstał.
Wytykając im błędy, uchybienia i nadużycia, Miller starł się raz po raz z najaktywniejszymi członkami komisji: Romanem Giertychem (Liga Polskich Rodzin), Zbigniewem Wassermannem (Prawo i Sprawiedliwość), Konstantym Miodowiczem (Platforma Obywatelska) i Antonim Macierewiczem (Ruch KatolickoNarodowy). Andrzej Celiński (renegat z Unii Wolności, który przeszedł do postkomuny) zadawał łatwe, ugłaskane pytania, sprawiając wrażenie, jakoby zostały wcześniej uzgodnione z Millerem.
Miller wyraźnie chronił prezydenta Kwaśniewskiego. Gdy zapytano go np. czy Kwaśniewski znał się z rosyjskim szpiegiemdyplomatą Władimirem Ałganowem i pokazano mu zdjęcia samego siebie w towarzystwie obu tych panów na jakimś przyjęciu, Miller jedynie odpowiedział. "Jak wielu innych przedstawicieli polskiego życia politycznego prezydent znał Ałganowa. Sam uczestniczyłem w licznych spotkaniach w latach 80., gdy Ałganow był sekretarzem ambasady ZSRR". żeby wyeksponować, że jego przeciwnicy polityczni też się o Ałganowa ocierali, Miller nie omieszkał dodać: "Po utworzeniu rządu Mazowieckiego Ałganow organizował w ambasadzie (sowieckiej) spotkanie z Lechem Wałęsą. Pomagali mu w tym bracia Kaczyńscy".
Ostatecznie Miller powiedział tylko tyle, ile chciał powiedzieć. Komisja niewiele nowego od niego wyciągnęła. Natomiast swym popisem b. premier przekazał wyraźne przesłanie dla innych postkomunistów, których wezwie komisja: iść w zaparte, a kiedy to się nie uda przejść do kontrataku, a przede wszystkim nie sypać towarzyszy partyjnych. Szczególne oburzenie wokół roli służb specjalnych wywołał bezprecedensowy od upadku komunizmu incydent. Kiedy komisja śledcza przesłuchiwała Millera w jednej sali, gdzie indziej w Sejmie buszowali tajni agenci. Trzech oficerów Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego wtargnęło do sekretariatu komisji, sterroryzowało pracujące tam sekretarki i przeszukało pomieszczenie, w którym przechowuje się tajne dokumenty komisji. "To bezprzykładny policyjny nacisk na komisję" grzmiał Macierewicz.
Giertych zażądał ustąpienia szefa ABW, Andrzeja Barcikowskiego, twierdząc, że "na terenie Sejmu nie działają organy śledcze, prokuratorskie czy policyjne. Tu jedyną władzę sprawuję marszałek i straż marszałkowska" oświadczył. Zarówno Giertych i Wassermann jak i przewodniczący komisji Józef Gruszka otrzymują anonimowe telefony, listy i SMSy w najgorszym PRLowskim stylu: "Od...... się od Millera, bo cię zaj....my. Pomyśl lepiej o swojej rodzinie". Natomiast SLD próbuje oficjalnie rozmontować komisję przez odwołanie jej najdociekliwszych członków: Giertycha i Wassermanna oraz jej przewodniczącego Gruszkę (Polskie Stronnictwo Ludowe).
Klimat przesilenia politycznego jedynie pogłębia przekonanie, że wreszcie trzeba tę zabagnioną aferami Polskę oczyścić do cna. Po spodziewanym dojściu do władzy po wiosennych wyborach 2005, politycy LPR chcą powołać Wielką Komisję śledczą, która przyjrzałaby się wszystkim prywatyzacjom po 1989 r., szczególnie tym, wobec których Najwyższa Izba Kontroli miała zastrzeżenia, a takich jest większość. Według Giertycha, "na kilkaset procesów prywatyzacyjnych zbadanych przez NIK, w 99% były uwagi, wnioski, będą zawiadomienia o popełnieniu przestępstwa. Ale nikt jednak nie poszedł siedzieć".
Po próbach delegalizacji SLD przez Prawo i Sprawiedliwość oraz ogłoszeniu przez Platformę Obywatelską planu zmniejszenia liczebności Sejmu i zniesienie Senatu, jest to kolejny radykalny krok mający doprowadzić do powstania nowej IV RP. PO proponuje m.in. zmniejszenie o połowę 460osobowego Sejmu i zniesienie Senatu. Ostatnie sondaże wykazują, że większość Polaków popiera takie rozwiązania: 85% Polaków chce o połowę mniej posłów, a 55% jest za zniesieniem Senatu. A w przeprowadzonym ostatnio sondażu internetowym prawie trzy czwarte respondentów popiera pomysł ustanowienia IV Rzeczypospolitej na miejsce skompromitowanej III RP.