Kwaśniewski wykorzystał święto Niepodległości w tym roku do celów niebywałego samochwalstwa, przypuszczając jednocześnie bezprecedensowy atak na tych, którzy pragną wyciągnąć Polskę z bagna postkomunistycznych afer i nadużyć. Przemawiając do warszawiaków zebranych pod Grobem Nieznanego żołnierza, a za pośrednictwem radia i telewizji, do milionów Polaków w kraju i za granicą, prezydent wyliczył sukcesy Polski, która jest powszechnie szanowana w świecie, bo cieszy się dobrą pozycją międzynarodową, ma członkostwo w NATO i Unii Europejskiej i przeżywa szybki rozwój gospodarczy.
Te osiągnięcia były możliwe zdaniem Kwaśniewskiego dzięki dialogowi zapoczątkowanemu przy Okrągłym Stole. Na wypadek gdyby ktokolwiek zapomniał o wkładzie samego Kwaśniewskiego w to widowisko, jeszcze dodał: "Piastując przez ostatnie dziewięć lat urząd prezydenta Rzeczypospolitej, dokładałem wszelkich starań, by doprowadzić nasz kraj do pozycji, jaką dziś osiągnął".
Kwaśniewski ani słowem nie wspomniał o kolejnych aferach postkomunistycznego obozu rządzącego, które prawie codziennie wychodzą na jaw, zajmując pierwsze miejsce w dziennikach telewizyjnych. Za to najcięższe armaty wycelował do polityków opozycji, którym nie odpowiada państwo przepełnione korupcją i różnymi machlojkami, państwo, w którym za odpowiednie pieniądze można nawet "załatwić" uchwalenie ustawy w Sejmie.
O działaniach reformatorów opozycyjnych z prawej strony sceny politycznej Kwaśniewski powiedział: "Ludzie z mozołem budujący III Rzeczpospolitą dowiadują się nagle od niektórych polityków, że był to czas zmarnowany. że ich wysiłek był niewiele wart, a efekty ich pracy trzeba zburzyć i budować Polskę od nowa. (...) Czytamy i słyszymy, że czas odrzucił filozofię świętego prawa własności; że należy podważyć trójpodział władzy, wyposażyć prezydenta w możliwość wydawania dekretów; że pora zakwestionować dorobek pojednania z sąsiadami Polski, wrócić do roszczeń, do dawnych urazów; wreszcie, że nasza demokracja wymaga "szarpnięcia cugli", czy nawet jak to powiedziano "zamachu majowego bez zamachu".
"Taka właśnie nowa Polska tłumaczył Kwaśniewski miałaby zastąpić III Rzeczpospolitą. Taka karykatura miałaby zastąpić to, co udało nam się osiągnąć przez ostatnich piętnaście lat. (...) Nie pozwólmy sobie wmówić klęski. Nie wierzmy tym, którzy malują Polskę wyłącznie czarnymi barwami, którzy starają się przekonać, że wszyscy są podejrzani, skorumpowani i źli (...) Polska to nie wyłącznie sensacja, afery, notatki służb i spiski".
Wkrótce po wygłoszeniu tego przemówienia Kwaśniewski został zaatakowany za nadużywanie święta państwowego do rozprawienia się z własnymi przeciwnikami politycznymi. Lider PiS Kaczyński nazwał wystąpienie prezydenta "niesłychanym, niebywałym atakiem na opozycję". Dodał, że prezydent nazwał karykaturą "żądanie oczyszczenia państwa i nadanie mu takiej konstrukcji, by to, co dzisiaj wychodzi na jaw nie mogło się powtórzyć". To raczej przeżarte aferami państwo rządzone przez postkomunę jest karykaturalne. "Mamy do czynienia z powrotem, poprzez działania prezydenta RP do czasów PRLu, z próbą powrotu. Prezydent Rzeczypospolitej mówi tym samym językiem, którym kiedyś mówiła PRLowska propaganda w czasach stanu wojennego". Trudno z tym polemizować. Podczas swej rozprawy z "Solidarnością" gen. Jaruzelski nazywał próby reform "drogą donikąd". Przy Grobie Nieznanego żołnierza Kwaśniewski użył dokładnie tego samego sformułowania i to w dokładnie takim samym kontekście. Próbę oczyszczenia struktur państwowych III RP z powiązań szpiegowskomafijnych też nazwał "drogą donikąd". I jeszcze powtórzył te słowa, aby każdy je dobrze zapamiętał.
Co się stało z Kwaśniewskim, który niegdyś słynął z umiaru i przynajmniej pozornej bezstronności; starał się być raczej arbitrem aniżeli stroną w wielu sporach politycznych? W niektórych sprawach "prezydent wszystkich Polaków", jak się chętnie mienił, niekiedy nawet potrafił podjąć decyzje sprzeczne z wolą postkomunistycznej formacji, której zawdzięczał swoją karierę polityczną. Dzięki takiej umiarkowanej postawie i działaniom ponad bieżącymi swarami partyjnymi, Kwaśniewski cieszył się niebywale wysokim wskaźnikiem zaufania publicznego, zwłaszcza jak na prezydenta sprawującego drugą z kolei kadencję.
To się zaczęło zmieniać w wyniku afery Rywina, kiedy wezwany przed Sejmową Komisją śledczą arogancko odpowiedział, że może im zaśpiewać i zatańczyć, ale zeznawać nie zamierza. Stracił przez to sporo sympatyków, którym nie podobała się jego bezczelna riposta, sugerując ponadto, że musi mieć coś do ukrycia skoro boi się zeznawać. Kwaśniewski nie chciał popełnić tego samego błędu przy obecnej aferze wokół Polskiego Koncernu Naftowego Orlen i zgodził się stawić przed komisją. Ale wyraźnie go zdenerwowały insynuacje, że dlatego krezus polskiego biznesu hojnie wspiera fundację pani prezydentowej Jolanty, żeby wyrobić sobie fory u prezydenta. Ostatnio krążą doniesienia łączące Kwaśniewskiego z najbogatszym Polakiem Janem Kulcyzkiem, którego z kolei podejrzewa się o kontakty w sektorze paliwowym ze szpiegiem rosyjskim, co mogłoby narazić strategiczne interesy państwa polskiego. Radykalni politycy prawicowi raz po raz wzywają to rząd Marka Belki to prezydenta do ustąpienia. Przeciwnicy polityczni szukają kwity na Kwaśniewskiego, jakieś podpisy, zdjęcia, może nagrania, które by go ostatecznie skompromitowały. Nic dziwnego, że prezydent czuje się jak zwierzyna łowna, na którą się poluje.
Ale wkrótce miała wybuchnąć kolejna bomba polityczna bezpośrednio dotycząca dawnych towarzyszy Kwaśniewskiego. Kaczyński, którego tak oburzył atak prezydenta na reformatorską opozycję, w trzy dni później ogłosił zamiar podjęcia starań prowadzących do wyjęcia SLD spod prawa. W rozmowie z "Dziennikiem Związkowym" przywódca PiS powiedział: "SLD jest organizacją przeżartą przestępczością nie tylko na szczeblu centralnym ale także w strukturach terenowych. Każdego dnia kolejne fakty wychodzą na jaw. Na pewno jest ich znacznie więcej, o których jeszcze nie wiemy. W przypadku SLD, to zjawisko przekroczyło wszelkie dopuszczalne granice".
W chwili gdy Kaczyński wypowiadał te słowa, Polską wstrząsała kolejna afera SLDowskiego chowu. Regionalny szef postkomuny w łódzi i poseł SLD Andrzej Pęczak w zamian za łapówkę miał ułatwiać Rosjanom przejęcie Rafinerii Gdańskiej. Wyszły też na jaw nowe fakty wskazujące na to, że b. SLDowski minister skarbu Wiesław Kaczmarek przyjął $1 miliona łapówki dla doprowadzenia do finału tej samej transakcji.
Zapytany, czy próba delegalizacji SLD ma charakter czysto polityczny czy propagandowy przed przyszłorocznymi wyborami, Kaczyński powiedział "Dziennikowi Związkowemu": óNie, nie jest absolutnie naszym zamiarem ograniczanie czyjejkolwiek autentycznej działalności politycznej. Nie chcemy delegalizować lewicy jako takiej. Naszym celem jest wyeliminowanie przestępczości uprawianej pod płaszczykiem polityki, bo to osłabia państwo. Wszystkie te przestępstwa, afery i nadużycia były możliwe dzięki strukturom partyjnym, które służyły im za parawan".
Zapytałem Kaczyńskiego, skąd mamy gwarancję, że, gdyby nawet udało się zdelegalizować SLD, organizacja ta po prostu się nie przefarbuje i te same twarze wystąpią pod nową nazwą. "Może niektóre z nich już nie potrafią, bo będziemy chcieli, aby winni różnych przestępstw stanęli przed sądem", odpowiedział Kaczyński. Argumenty Kaczyńskiego przemawiają do przeciwników postkomuny. W ostatnich latach docierało wiele informacji o związkach SLD z działalnością nielegalną. "Mamy do czynienia z taką ilością tych związków, iż możemy mówić o sytuacji, która ma charakter strukturalny. To nie jest szereg występków poszczególnych działaczy, a sytuacja związana z istotą tej partii" twierdzi Kaczyński. Wniosek PiS do sądu rejestrowego w sprawie delegalizacji SLD ma być gotowy za kilka tygodni. Prezes PiS przyznał jednak, że nie będzie to łatwe.
Kaczyński powołał się na art. 188 Konstytucji oraz art. 44 ustawy o partiach politycznych, które zezwalają na delegalizację partii ze względu na jej działalność, ale nie precyzują procedur prawnych, jakie do tego mają doprowadzić. Jeżeli sąd uzna, że nie ma podstaw prawnych do takiej akcji, wówczas PiS zamierza doprowadzić do stosownej nowelizacji ustawy o partiach politycznych. Tyle tylko, że w obecnym zdominowanym przez postkomunę Sejmie, taka ustawa nie przejdzie.
Próba delegalizacji SLD jest ze wszech miar słuszna pod względem etycznym, moralnym, politycznym i historycznym, ale jest mocno spóźniona. Przez to jej wykonalność znajduje się pod dużym znakiem zapytania. Trzeba było ją przeprowadzić w pierwszych latach 90. w ramach dekomunizacji. Gdyby wówczas doszło do dekomunizacji podobnej do denazyfikacji przeprowadzonej po II wojnie światowej w Niemczech, dziś już problemu by nie było. Ale "miękkie lądowanie", jakie zapewnił komunistom "okrągły stół" oraz "gruba kreska" premiera Mazowieckiego pozwoliła członkom PZPR przegrupować się, przefarbować i pouwijać sobie ciepłe gniazdka w strukturach państwowych, bankowości oraz w mechanizmach prywatyzacji i zarządach firm. Udało im się także dwukrotnie dojść do władzy i narobić więcej afer niż jakakolwiek inna formacja polityczna.
Można przewidzieć, że przebiegli, wytrwali i zahartowani w boju "pływacy" polityczni o PRLowskim rodowodzie poruszą niebo i ziemię, aby SLD nadal pozostał dla nich i ich interesów legalnym i bezpiecznym schronieniem.